niedziela, 29 grudnia 2013

Poświęta.

Od razu zaznaczam, że poświęta istnieją i są pełne zwyczajów i nawyków jak i święta właściwe.
Jest to bowiem taki specyficzny czas, kiedy jeden rok jeszcze się nie skończył (choć już prawie go nie ma), a drugi jeszcze nie zaczął. Kiedy niby jest wolne, ale jednak nie i choć częściej się ucztuje niż pracuje, to człowiekowi nie chce się jakoś szczególnie wychodzić z sielskiej atmosfery na rzecz prowizorycznych czynności służbowych. Na szczęście Stateczna Matrona mimo całej swej stateczności jest studentką (ha!) i jedynie patrzy, jak Szanowny Małżonek wyrusza między świętami a Nowym Rokiem do pracy, aby czynić papierkową robotę, która niestety sama się nie zrobi. Co prawda korzystanie z ferii świątecznych nie wygląda tak beztrosko i egoistycznie, jak za czasów przed Okruchem, ale zawsze to są ferie, a ferie są zacne same z siebie i już - nawet kiedy Dziecię nie ma litości i z uporem wstaje o godzinie 5.30 radośnie obwieszczając, że wszyscy w domu powinni czuć się wyspani.
W czasie poświąt organizm ma jeden główny cel - doprowadzić się do stanu jako takiego ładu i używalności po objadaniu (w ramach ćwiczeń dla szybszego powrotu do formy Okruch gania nas po domu usiłując nauczyć się chodzić i wysługując się nami jako podpórkami, trzymajkami, czy jakby tego nie określać). Zaczynają też z dużym natężeniem pojawiać się myśli o nadchodzącym roku - jaki będzie, jakie plany uda się zrealizować, jakie przed nami wyzwania, czy rok będzie spokojny? I wiele, wiele innych.
Mam nadzieję, że najbliższy rok przyniesie jak najwięcej optymistycznych i pozytywnych odpowiedzi i tego sobie i Wam życzę.

A teraz przed snem szybka przebieżka po Statecznych świętach.

Jak co roku (i tak będzie zapewne dopóki nie doczekamy się własnego Statecznego Domostwa) jeździliśmy od rodziny do rodziny i tknęło mnie, żeby robić zdjęcia choinek gospodarzy.
Dwie pierwsze są nasze - jedna sztuczna i jedna żywa. Cudze choinki muszą jakoś przeboleć, że wykorzystuję ich wizerunki :-)


Poza choinkami było dużo jedzenia, któremu zdjęć nie robiłam, bo skupiłam się na konsumowaniu... ale żołądek do dziś mi wypomina, że przesadziłam. Ja natomiast czuję, że mimo wszystko było warto, bo niektóre potrawy mają wyjątkowy smak właśnie w Wigilię i Boże Narodzenie - jak choćby barszcz z uszkami (nigdy mi się nie przeje), łosoś Teściowej, karp Babci, sałatki Mamy, czy Babcine ciasta. Uwiecznienia doczekały się jednak eksperymentalne renifery, które wyszły spod mojej ręki:


Oczywiście renifery w większości są przypalone, bo Stateczna Matrona pomyliła "aż się nie zezłocą" z "będą przypominały węgielki" i "piec dziesięć do dwunastu minut" z "akurat w tym czasie zamienię słowo z przyjaciółką" - co niestety mało kiedy trwa "dziesięć do dwunastu..." ;-)

A na koniec z dzisiejszych Jagodowych odwiedzin - Czarcio, który pomaga mi przygotować zezłocone i chrupiące kruche ciasteczka:


I może wcale nie będę dodawać, że pierwsza porcja powtórzyła losy wersji testowej, bowiem właśnie wtedy Czarcio odkrył, że Ciocia posiada fantastyczne foremki, a Ciocia wciągnęła się w pomoc przy ich używaniu... Za to ciasteczka Cezarego wyszły pyszne! Tak pysze, że na dowód nie ma zdjęć, bo zanim na dobre wyszły z piekarnika zostały pochłonięte przez towarzystwo.

środa, 27 listopada 2013

Kryzysy, chemia i... kaczuszki.

Doszliśmy z Małżonkiem do wniosku, że albo jakiś podły, nikczemny człowiek podpiął nam się pod konto i wydaje nasze pieniądze, albo to my staliśmy się wyjątkowo nieogarnięci w kwestii ich wydawania. Nikczemnej istoty nie odnotowaliśmy, więc należało przyjrzeć się sobie (co jak wiadomo szalenie zadowalające nie jest). I tak oto postanowiliśmy założyć arkusz w którym notować będziemy wydatki i łapać uciekające fundusze.

M.[zaczynając wpisywać rachunki do mrocznego-pliku-oszczędności zadumał się, zasępił i mruknął]: no i co ja mam tutaj... ile my właściwie miesięcznie przeznaczamy na chemię?
SM: Nie wiem, wyjdzie w praniu, po prostu wpisuj co mamy i zobaczymy pod koniec miesiąca.
[Chwila ciszy.]
M.: Pięćdziesiąt złotych za krem?!
SM: A co cię interesuje mój krem, przepraszam bardzo?
M.[machając rachunkiem]: no mówiłem, że wpisuję chemię!
SM: Wypraszam sobie, to nie chemia, to kosmetyki!
M: No przecież mówię, że chemia...
SM: Chemia to proszki do prania, domestosy i inne takie, a nie moje kosmetyki, odczep się od moich upiększaczy!
M.[bezradnie]: To jak ja mam to wpisać i ile ty właściwie chcesz na to wydawać, sto złotych będzie dobrze?
SM: Ty chyba żartujesz...
M: No bo właściwie to już wyczerpałaś limit... ja tu widzę dziewięćdziesiąt złotych na rachunku...
[Parsknęłam śmiechem, bowiem w tym miesiącu farbowanie włosów, a farby też nie rozdają za darmo łobuzy jedne...]
M.[widząc moją minę dodaje pokrzepiająco]: ale taki kremik to ci chyba wystarczy na jakieś pół roku, nie?
SM.: Ty się wydurniasz, czy tak na poważnie? Oczywiście, że nie wystarczy, paszczę mam całkiem sporą, jest co smarować!
M.[z naciskiem]: To cienką warstwą, cienką!

Otóż postanowiłam nie dyskutować, bo co ja mu będę tłumaczyć. Ostatecznie wciągnę farbę pod domestos, a peeling cukrowy pod spożywkę i Małżonek poczuje, że ma gospodarną Stateczną pod dachem.

Oto kremik, który narobił tyle zamieszania w umyśle mojego Małżonka.
Jeszcze nie wiem, czy jestem z niego zadowolona, ale wobec oszczędności mam zamiar twierdzić, że działa cuda - w końcu siła sugestii wielką jest, więc moje zmarszczki muszą mi uwierzyć na słowo!

W tle urocze i wszechobecne łazienkowo zabawki kąpielowe Okrucha, który musi porzuć kaczuszkę w wanience, albo czuje się nieszczęśliwy...

A skoro już pokazałam krem-placebo to pokażę też maseczki, które zachęciły mnie do kupienia tego, a nie innego kremu. Otóż któregoś (niedawnego) razu przeżywałam szczyt niestabilności emocjonalnej około pms'owej, a następnego dnia należało wstać na zajęcia i jakoś się prezentować. Wygrzebałam więc w kosmetyczce zakupione kiedyś maseczki i nałożyłam na spłakane, spuchnięte lico. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Nie wyglądałam może jak piękna królewna, ale przestałam przypominać spuchniętą ropuchę z podkrążonymi oczami.

Cud-maseczki ratujące nawet pms'owe stateczne paszcze.


 A na koniec ciekawostka.
Ostatnimi czasy nie mieliśmy szczęścia do mydelniczek. Ulubiona i przeźroczysta została stłuczona przez Małżonka. Kupiłam chwilową - fioletową... tym razem osobiście rozstrzaskałam ją o płytki w przypływie niegramotności. Następnie poirytowałam się i w szafkach znalazłam jakąś szklaną podstawkę - idealnie nadawała się na pseudo-mydelniczkę. Poszła w drobny mak parę dni później. Aktualnie znaleźliśmy bezpieczniejsze rozwiązanie - szczególnie dla Kota, którego kuweta stoi niebezpiecznie blisko miejsca zagłady mydelniczek... 

Okruch nie narzeka - może dlatego, że kaczek u nas jak mrówków i nie stracił szczególnie na kolekcji, kiedy podkradliśmy mu tę jedną. Zresztą to mama-kaczka, więc co się będzie wygłupiać, niech pracuje.

czwartek, 21 listopada 2013

Porozmawiajmy o uczuciach...

Utarło się jakoś w statecznych czterech ścianach, że przed snem z małżonkiem znajdujemy parę dłuższych chwil na rozmowę.
Okruszysko śpi, zwierzaki też przestają buszować po domu i można spokojnie omówić parę kwestii.
Przyznaję - na punkcie rozmawiania mam zboczenie - dla mnie to podstawa relacji zarówno przyjacielskiej jak i małżeńskiej. Co tu dużo mówić... biedny Małżonek ma - jak się łatwo domyślić - przekichane.  Mogę mieć cień podejrzeń, że brak kłótni, który zapanował po mocno intensywnym, ale krótkim docieraniu się (wtedy jeszcze przyszłych) małżonków wychodzi nie tyle z moich zdolności do psychoanalizy i rozwiązywania konfliktów, a obawy Małżonka przed kolejnymi nieprzespanymi nocami... po każdej kłótni bowiem przychodził czas na maglowanie Statecznego w celu wypracowania kompromisu i ugody, co niekiedy zaczynało się wczesnym wieczorem, a kończyło nad ranem. Wolę jednak wierzyć w swoje nadprzyrodzone moce i to im oraz anielskiej cierpliwości Małżonka przypisywać zasługi za brak wojen między nami.

Ostatnie dni były dość wyczerpujące i szybkie, szukałam więc w ramionach Statecznego krztyny romantyzmu.
Noc, cisza, delikatne światło lampki...

SM: Kochanie, porozmawiajmy o uczuciach...
M [wzdycha]: Dobrze... a dokładniej?
SM: No nie wiem, powiedz mi coś o uczuciach.
M: [po chwili zadumy]: Uczucie sytości... o... to jest dopiero miłe uczucie!
SM [naiwnie i desperacko]: W sensie, że jestem Twoim nasyceniem miłością?
M: Nie... no wiesz, to jest jak jesz, jesz, jesz i nagle czujesz, że to już... Czekasz więc chwilkę i znowu jesz, ale nie! Jesteś syty i starczy.


Na marginesie - zapraszam do świeżo otwartego Babcinego zakątka.

środa, 13 listopada 2013

Całkiem łaskawa ta jesień... (czyli zasadniczo o niczym).

Nie wiem jak i kiedy, ale właśnie się zorientowałam, że mamy już niemal połowę listopada.
Czas ucieka jak szalony - zdążyłam spędzić parę dni z przyjaciółmi, uporządkować uczelniane sprawy, przeczytać ze dwie książki, pomóc Babci zorganizować pewien projekt... a powietrze zaczęło pachnieć zimą.
Jednak nie narzekam, bo czas mijał przyjemnie i miałam w końcu okazję trochę więcej przebywać z Cezarym, za którym już mocno tęskniłam, a co za tym idzie Okruszysko mogło bawić się z innym (choć starszym) dzieckiem.
Szczerze mówiąc Okruch nie jest zbyt cierpliwym stworzeniem i Czarcio nie raz i nie dwa oberwał zabawką, czy rączką od młodszego braciszka (nie żeby rodzice przyklaskiwali na te zachowania, ale jednak się zdarzały). Okazał się być jednak oazą spokoju i nie oddał, nie krzyknął, a co najwyżej udawał, że go nie ma:

Siedziałyśmy z Jagodą w jej kuchni, mając doskonały widok na pokój Czarcia (gdzie bawią się dzieciaki) i salon.
W pewnej chwili zauważyłyśmy, że Cezary przeczołguje się cicho do salonu.
J: Cezary, nie bawimy się w salonie kiedy masz gościa...
SM: Czarciu nie bądź taki, idź do pokoju i pobaw się z Remkiem...
Cz:[konspiracyjnym szeptem z ciemnego salonu]: Nie, bo jak wyjdę on mnie znajdzie!

Biedne dziecię. Na szczęście widać, że coraz bardziej się docierają.

Pamiętam, jak Czarek wyczekiwał narodzin Okrucha. A potem nadszedł czas na pierwsze spotkanie. Czarcio miał wobec niego wiele oczekiwań. A tymczasem...

SM[wychodząc na powitanie z noworodkiem zawiniętym w rożek, tłamszona jeszcze hormonami, które kazały jej się na tę chwilę wzruszyć]: Czarciu, to jest właśnie Remuś...
Cz[dzierżąc w rączkach prezent spojrzał krytycznym okiem i z bijącym w głosie rozczarowaniem mruknął]: Taki mały?!
I tak oto czar prysł, bowiem Stateczna Ciotka zupełnie się nie spisała i zamiast przynieść do domu jakieś ogarnięte dziecię około lat 3, które mogłoby się z Cezarym bawić, pokazuje mu Małe Stworzonko, które nie dość, że nie odpowiada na pytania, to jeszcze nie potrafi wziąć do rączek prezentu!
Oj urocze i zabawne były te pierwsze chwile.

Właściwie post miał być zupełnie o czymś innym, ale uwaga zeszła na wspominki.

Na marginesie...
Jesień w tym roku jest wyjątkowo łaskawa pogodowo, a co za tym idzie trudniej o jesienną chandrę - i to mi się podoba. Gdyby jeszcze paskudne migreny łaskawie sobie odpuściły moją osobę - byłabym przeszczęśliwa i znacznie bardziej żywotna. 

Spodobało mi się robienie pasków ze spacerów.

czwartek, 31 października 2013

Przebieranki...

Tytuł nieco mylący, bowiem ani Stateczna, ani Szanowny Małżonek przebierać się "halołinowo" zamiaru nie mają, a o innych przebierankach nie ma co trąbić w internetach.

Przebierać się za to mają zamiar kubeczki. Niesamowicie mi się to podoba i w związku z tym ruszyła produkcja ocieplaczy. Więcej na ich temat w kolejnym poście, a teraz tylko mała zapowiedź:





Swoją drogą, pozostając w temacie garderoby, poprosiłam Małżonka, żeby wyprasował mi zieloną spódnicę. Rano wstaję, rozglądam się... spódnica wymięta jak była, tak jest. Za to bordowa bluzka wybitnie prosta, a to jeden z tych cudownych ciuchów, który akurat prasowania nie wymaga, bo doskonale przylega do ciała i śladu zagięć na niej nie ma zaraz po założeniu.
M: [dzwoni do małżonki w poczuciu dobrze wykonanej misji] I jak kochanie, dobrze wyprasowałem?
S.M: A i owszem skarbie, choć prosiłam o zieloną spódnicę, to trzeba ci przyznać, że bordowa bluzka wyprasowana jest dość niesamowicie...

Bo ponoć Małżonka trzeba chwalić, żeby się nie zniechęcił! Bo inaczej wyczuje sytuację i partacząc każdą robotę pozbędzie się wszelkich obowiązków... nie ze mną te numery, może być bordowa bluzka, mam do niej nie wymagające prasowania kraciaste getry! To się nazywa edukacyjna garderoba...

czwartek, 24 października 2013

Paskudztwo, obrzydlistwo!

Myślałam, że mój Mąż jest mądry i dobry, kocha mnie i dlatego mi dogadza. Otóż jednak nie. Mój Małżonek postanowił mnie otruć. Tak. Wstał rano, jakby nigdy nic. Ze zwykłym uśmiechem na twarzy podał mi kawę. Wyszedł do pracy. Wypiłam kawę i padłam. No, prawie padłam. Ale wewnętrznie padłam i to się liczy.
Otóż w domu zabrakło mleka. Mój małżonek robiąc mi kawę robi również poranną porcję mleka modyfikowanego Okruchowi… czy muszę dopowiadać jakim tropem poszedł chory męski umysł?
Paskudztwo obrzydlistwo!

Niedługo po tym niecnym uczynku (zupełnym przypadkiem) zdarzyło się tak, że skisło się pomarańczowemu Tymbarkowi. Miałam sok wylać, doniosłam karton do zlewu, ale Okruch zaczął marudzić, więc czynności nie wykonałam.
Porzuconym sokiem po powrocie z pracy zainteresował się Mąż…
Nie powiem, żebym tego nie przewidziała – dlatego chciałam go nawet uprzedzić, ale zanim zdążyłam, on już wziął solidny łyk…
Istnieje jakaś uczciwość na tym świecie! 

poniedziałek, 14 października 2013

Przyjdzie jesień i przyniesie...

... pół biedy, jeśli przeziębienie. Przyniosła nam natomiast (no dobrze, może nie sama jesień, a ząbkowanie) ból ucha Okrucha i moje ogólne przygnębienie z tego płynące. Pogoda w dużej mierze jest piękna i aż szkoda nie spacerować. Spacerowaliśmy dotąd co najmniej dwie godziny dziennie, teraz wychodzimy na parę minut. Ale przeczekamy, wytrwamy, chociaż lekko nie ma.

Nie cierpię być uziemiona  w domu, nie cierpię być narzekającym babskiem, a przez parę dni byłam tak paskudna, że osobiście złożę wniosek do Pana Prezydenta o jakiś medal dla mojego Małżonka.
Co on się ze mną ma, to niech mu najlepiej milionem w totka i cudnym zdrowiem wynagrodzi Siła Wyższa!
Samej mi ze sobą ciężko wytrzymać, drażniło mnie wszystko i wszyscy.

Ukojenie przyszło dwojakie - raz, że wybuchłam, spięłam się z Małżonkiem, który mając dosyć paskudnego rudego babsztyla zwanego niekiedy "żoną" bądź "rudym kochaniem" wyszedł z domu pooddychać.
Pierwsze do myślenia dało jego wyjście, choć przyznam szczerze, że zanim wrócił zdążyłam zadzwonić do przyjaciółki i obsmarować go z góry na dół, jaki to on podły i wredny, a ta jedynie subtelnie zasugerowała, że może jednak aktualnie nie przejawiam anielskiego usposobienia... wiedziałam, że jest moją najlepszą przyjaciółką... swoją drogą kto wymyślił obiektywne przyjaciółki?
Małżonek na szczęście nie porzucił mnie na stałe (no mówię, że medal mu się należy!) wrócił w trakcie rozmowy z kwiatami i upominkiem (ja go obgaduję, a on mi tak...), więc zmiękłam zupełnie, zołzowatość ze mnie zeszła i ciśnienie też jakby opadło. Oczywiście znów się popłakałam - dokładne powody płaczu nie są mi znane, ale podejrzewam jakieś powszechne znane kobietom napięcie i ogólna kumulacja choróbsk i irytujących detali.

Drugie, co pomogło, to aktualna lektura mojej ukochanej (niestety już świętej pamięci...) Joanny Chmielewskiej Życie (nie) całkiem spokojne - tak mi koi nerwy, że łażę z nią po całym mieszkaniu poszukując wolnych pięciu minut na poczytanie choćby jeszcze paru stron... Najspokojniejszym miejscem dla Matki jest zwykle toaleta, tak więc Małżonek spogląda na mnie lekko zaniepokojony, czy aby nie mam rozstroju żołądka, bo coś te wizyty niezwykle częste się zrobiły...

Także melduję się naprostowana, ogarnięta poniekąd i w nastroju pokojowym, choć bojowym.

A na koniec zdjęcia ze spaceru - odstęp dokładnie dziesięć dni, dość sympatycznym przypadkiem z tego samego miejsca. I jak nie lubić takiej jesieni?

wtorek, 8 października 2013

O czasie słów kilka.

Zastanawialiście się kiedyś nad fenomenem upływu czasu? A dokładnie nad tym, że czas w jakiś podstępny i niecny sposób zwykł inaczej upływać kobietom, a inaczej mężczyznom…?
I nie mówię tu o jakże nieuczciwym i podłym fakcie, że czas na większość z nas działa mniej korzystnie, niż na płeć przeciwną i że przeciętna czterdziestolatka w zestawieniu z czterdziestolatkiem w konkursie zmarszczek z łatwością wychodzi na prowadzenie, a jeśli nawet mężczyzna ma ich więcej, to jakoś na nim prezentują się sympatyczniej...

Nie chodzi mi również o „jeszcze pięć minut” (wymienne na „już idę!” wypowiedziane koniecznie poirytowanym tonem), na które mój Małżonek ma alergię i podczas których rozsiada się wygodnie w fotelu, bądź jeśli bardzo nagli nas czas drepcze za mną krok w krok i nękając o szybsze ruchy dopytuje dlaczego te pięć minut trwa już piętnaście i ile jeszcze, bo zaraz coś go trafi i nie będzie to nagły przypływ miłości.

Nie mam na myśli poddawanego różnorodnej interpretacji „będę jakoś po północy” – kiedy ja rozumiem, że Małżonek będzie w domu już pięć po tejże, natomiast on zjawia się bardzo uradowany o godzinie dajmy na to drugiej i przecież to również jest po północy i dlaczego ja się czepiam!

Mam na myśli jak płynie czas przy domowych obowiązkach i ile w danym czasie jest zdolne zrobić każde z nas. I nie, drogie Panie, nie chodzi tu o nieporadność rodu męskiego – otóż to wina czasoprzestrzeni, która wygina się jak lubi i zwykle na niekorzyść Panów! Przykłady z domowego podwórka – bez liku.

Wychodząc z domu proszę Małżonka o zrobienie paru drobiazgów.

SM:[jedną nogą za progiem]: I jeszcze jakbyś mógł, to weź sprzątnij ze stołu, wstaw naczynia, schowaj zabawki i ogólnie ogarnij jakoś kuchnię...
M:[wynurzając się niechętnie z nothing boxa]: Dobrze kochanie, ogarnę.

Kiedy wracam okazuje się, że a i owszem, stół jakby przetarty, zabawki skumulowane w jednym, acz niekoniecznie właściwym miejscu, a bajzel kuchenny zrzucony w kupki i zepchnięty ze strategicznych miejsc (kupka naczyń w zlewie, kupka obierków na blacie, kupka okruszków w innym miejscu) aby dało się zrobić kanapki. Ręce mi opadają, zakasuję rękawy i zabieram się do roboty – wzdycham, zamiast warczeć, bo mój błąd, powiedziałam to słowo! Poprosiłam „ogarnij”, co w słowniku Małżonka oznacza „pokaż, że ruszyłeś zad z kanapy, ale możesz się nie przemęczać, w sumie i tak idziesz zrobić herbatę, co ci szkodzi” i mam tego świadomość, bo przecież nie raz i nie dwa prowadziliśmy... hm... żywe dyskusje na ten temat.
Pomijam fakt, że robiąc tę nieszczęsną herbatę spokojnie posprzątałabym cały bałagan zanim ta zdążyłaby się dobrze zaparzyć!

Kiedy nadchodzi czas układania Okrucha do snu dzielimy się obowiązkami. Lubię go kąpać i bawić się z nim w wodzie, ale kiedy chcę oszczędzić czasu na sprzątaniu to osobiście idę robić kaszę i szykować wszelkie rzeczy, a Małżonek siedzi z nim w łazience. Dlaczego?
Otóż kiedy Okruszysko pluska się w najlepsze ja przygotowuję mu piżamkę, witaminki, kosmetyki, łóżeczko, składam zabawki, przecieram blat stołu (idiotyczny szklany blat w stoliku kawowym z miliardem odcisków palców, paszczy i pożywienia), robię kaszę, sprzątam kuchnię, nie raz i nie dwa zdążę jeszcze zrobić nam kawy i opróżnić/napełnić zmywarkę...
Jeśli to M. zajmuje się robieniem kaszy to poza przygotowaniem kosmetyków udaje mu się jeszcze zrobić w kuchni bajzel.

Kiedy Małżonek zabiera Okrucha na spacer ja sprzątam cale mieszkanie i zadowolona z roboty siadam z kawą przed komputerem/książką/gazetą... kiedy zostawiam M. Samego w domu prosząc o wykonanie listy podstawowych czynności i esemesuję z nim jak mu ta ciężka orka idzie okazuje się, że w czasie potrzebnym mi do sprzątnięcia całego mieszkania on dopiero dopija kawę, ustala plan działania, bądź walczy z jakąś początkową fazą odgruzowania przestrzeni.

To tylko kilka przykładów, a każdy kiedyś kończył się którymś z poniższych dialogów:

SM: Dlaczego tego nie zrobiłeś?
M: Zabrakło mi czasu...

SM: Przecież prosiłam cię wyraźnie, żebyś jeszcze rozwiesił pranie!
M: Co ty sobie myślisz, że ja mam motorek w tyłku? I tak ledwie się wyrobiłem.

SM: A co ze wstawieniem zmywarki?
M: No chyba sobie żartujesz, miałem tylko godzinę/dwie/pięć i jak niby miałem się wyrobić?

Morał z tego taki, że czas wyraźnie sprzyja kobietom – gdy Małżonek wykonuje domowe czynności najwyraźniej przyspiesza jak szalony, wyraźnie się kurczy, żeby mężczyzna musiał się nasłuchać, jaki to jest niegramotny i powolny...
Natomiast kiedy ja zabieram się za te same czynności czas zatrzymuje się, bądź bardzo zwalnia, żebym mogła spokojnie wszystko zrobić, a potem chodzić i wymądrzać się przed niczemu nie winnym i pełnym dobrych chęci Małżonku.

Jako ciekawostkę dodam, że Pan Domu nie uznaje ścierania kurzy jako elementu sprzątania... kurz zasadniczo jest niewidoczny, malutki taki, czy ktoś tak naprawdę widział to na oczy, czy baby to sobie wymyśliły? Niebawem sama uwierzę, że to moja imaginacja wynikająca z nadmiaru wolnego czasu, który przecież na moją korzyść rozciąga się niebotycznie.

Ale czy mogłabym mieć jakiekolwiek pretensje do Małżonka mego, skoro po otrzymaniu premii rzekł do mnie:

M: Kochanie, idź dziś kupić sobie nową torebkę! 

Rzeknie ktoś, że podejrzane, że może zdradza, że planuje się pozbyć, że knuje... Kto tam mężczyznę wie? Grunt, że w tak przyjemnych okolicznościach!

Ps. Małżonek Szanowny uraczył mnie wczoraj całkiem romantycznym komplementem:

M: Wiesz, jesteś najlepszym dożywociem jakie mogło mi się trafić!

piątek, 27 września 2013

Jak minął dzień? Jak minął dzień? Jak minął dzień? Jak minął…

Zapewne mieliście kiedyś tak, że prześladowała Was jakaś melodia, mem, dowcip, reklama? Otóż obawiam się, że jeszcze kilka dni i na pytanie „jak minął dzień” zacznę gryźć!
Mój Okruch co i rusz podłapuje coś, co mu się podoba – raz przyuważył reklamę z Adamczykiem śpiewającym „będę brał cię…” i fajnie tańczył, kiedy ją słyszał. Kiedy widzi kaczuszki robi „kwa kwa kwa”, szuka swojej gumowej kaczuszki, wciska ją do ust pierwszej z brzegu osobie i każe pożerać (taka mądra zabawa wymyślona niechcący przez rodziców…). Wszystko to jest urocze… do czasu, aż nie przeradza się w dręczącą mój mózg obsesję!
Moje Okruszysko ząbkuje. Ząbkuje i marudzi, zdarzyło nam się więc parę nieprzespanych nocek podczas których piszczał i krzyczał po przebudzeniu tak, że nie mogliśmy go nijak uspokoić. Nie wiem co mi strzeliło do tego rudego łba, ale wzięłam komórkę i przypominając sobie jak cieszył się na reklamę heyah pospiesznie odpaliłam ją na youtube. Pomogło! Tańczący w rytm piosenki Krawczyka Jak sprawił, że Okruch dał się utulić przy dźwiękach reklamy. Odetchnęliśmy  z ulgą. Tej nocy słyszałam Jaka jeszcze kilkanaście razy. Następnej nocy znów. Kiedy reklama leci w telewizji dziecko szuka mojego telefonu i każe mi znów włączać tę paskudną melodię! Kiedy włączam piosenki, żebyśmy mogli trochę się przy muzyce powygłupiać moje dziecko krzyczy i żąda paskudnego Jaka! Któregoś razu musiałam pilnie wysłać maila, a Okruch był marudny.Posadziłam na kolanie, włączyłam paskudztwo. Obejrzał raz, drugi – chciałam wyłączyć, ale słodko prosi – niech ma. Po trzecim razie, kiedy moja psychika zaczęła błagać o litość, postanowiłam, że koniec dobrego. Co to była za panika! Moje dziecko po raz pierwszy rzuciło się na podłogę drąc się i kopiąc nogami, turlając i nie dając mi się dotknąć, kiedy zrozumiał, że uparta Matka nie ma zamiaru ulec. Ba! Kiedy próbowałam go podnieść zacząć piszczeć jeszcze bardziej i wyrywać się w rozpaczy. W sumie akcja trwała około 20/30 minut.
Nie poddałam się. Unikam Jaka. Moje dziecko jest na odwyku. I ja też… bo jeszcze kilka dni z Krawczykiem i zacznę się zachowywać, jak Jaś z popularnego dowcipu:

Pewnego razu tata miał popilnować Jasia. Założył malcowi słuchawki, włączył adapter i nastawił płytę z bajką, a sam poszedł zabawić się z mamusią. Wraca po dwóch godzinach i od progu słyszy jakieś głuche odgłosy oraz krzyki dochodzące z pokoju syna. Wchodzi i widzi Jasia, który bije głową o ścianę i krzyczy:
- Chcę! Chcę! Chcę!
Zdziwiony zakłada słuchawki, a tam głos:
- Czy chcesz usłyszeć bajkę... kchrp, czy chcesz usłyszeć bajkę... kchrp, czy chcesz usłyszeć bajkę... kchrp...

Morał jest krótki i niektórym znany: jeśli chcesz zwariować, włącz dziecku reklamy.

Przez jakiś czas „jak” trafia do rejestru słów zakazanych! 
A tego radzę unikać i nie mówcie, że Was nie ostrzegałam!


Wizerunek jaka ukradziony gdzieś z otchłani internetów


Ach, a na marginesie - od zawsze wiedziałam, że pytanie mojego Małżonka o to jak wyglądam w danym ciuchu, bądź czy uważa, że tyję/chudnę to nie jest najlepszy pomysł. Ale człowiek młody, naiwny, nic się na błędach nie uczy. Ostatnio czuję, że chyba mi się przytyło (dwa tygodnie bez ćwiczeń i folgowanie ze słodyczami), więc leżąc w łóżku z M. z jesienną melancholią w głosie pytam: 

SM: Kochanie przytyłam? 
M: Nie.
SM: Bardzo?
M: Nie.

Przypomniało mi się jeszcze z Jagodowego podwórka:

J: Przytyłam?
T: [panika w oczach, wchodzą na grząski teren] Nie...
J: Spójrz, na pewno? 
T: [ostrożnie] Nie, ale urosły ci piersi!

Brawo Tomku! Oto szczyt dyplomacji - jak powiedzieć kobiecie, że przytyła, sprawiając, że na jej twarzy pojawia się uśmiech. +10 do instynktu samozachowawczego :-)

niedziela, 22 września 2013

Zakichana Jej Stateczność

Miały być balony, torty, goście i serpentyny. Miał być sentymentalny wpis i samotna łza (albo i potok łez) wzruszenia z okazji wczorajszego roczku Okrucha. Miały być zdjęcia, błysk w oku i podziw ogólny… Ale Stateczna Matrona wszystkiego nie przewidzi, dobiło mnie paskudne choróbsko i tak oto spędziłam ostatnie trzy dni skupiona na ledwie-zipaniu. Ukochana pani doktor zaleciła odpoczywanie i zażywanie specyfików, a na polepszenie resztkami sił dyszącego bytu zastosowała metodę, którą pamiętam z dzieciństwa – zastrzyk w zad („gwiazdeczko nie bój się, to nie boli, wypnij się no w moją stronę” – i człowiek czuje się odmłodzony o dwadzieścia lat!) – a następnie wygoniła do domu. Po zastrzyku udało się w końcu złapać oddech i przyszły myśli smętne. Nie tak to wszystko miało wyglądać!
Nic jednak nie poradzę, sentymenty odkładam na przyszły tydzień, bo to nie to samo być wzruszoną i dumną Mamą roczniaka, kiedy zamiast pociągać wyglądem i pysznymi daniami, ja pociągam jedynie nosem… Otoczenie malowniczo zasłane chusteczkami, a ja przypominam rybę wyrzuconą na brzeg, desperacko poruszającą paszczą (czy co tam ryba ma)i Mąż jedynie cicho wzdycha, że ryba przynajmniej jakaś taka kulturalnie bezdźwięczna w tym wszystkim, a żona to ni krztyny przyzwoitości nie ma.
 

W ramach tego przymusowego dodatkowego tygodnia poszukuję pomysłów na tort i przystawki, bo mam czas, to mogę zaszaleć – nie podajemy obiadu, tylko nazwijmy to "gorące przystawki" (bo ja wiem, może jakieś bułeczki, mini pizze, zapiekanki?) i będę wdzięczna za ciekawe propozycje nie rujnujące kieszeni, ale siejące zachwyt wśród kosztujących.

niedziela, 15 września 2013

Mężczyzna sentymentalny...?

Zbliżają się pierwsze urodziny Okrucha, co sprawia, że jakoś tak sentymentalnie mi się robi i z chęcią oddaję się wspominkom maści różnej. Małżonkowi również udziela się mój nastrój, ale w nieco inny sposób, który sprowadza mnie na ziemię z głośnym łomotem...

Siedziałyśmy sobie z dziewczynami, Jagoda zerkała na Okrucha, aż w końcu westchnęła:

Jagoda: Oj dopiero co w ciąży chodziłaś, a on za parę dni skończy rok, jak ten czas leci!
Małżonek: Nooo... kochanie rok temu miałaś taaaaaakie rozwarcie, pamiętasz?!

Jakiś czas później siedzimy z Małżonkiem i relaksujemy się - on przed tv, a ja oglądam zdjęcia podesłane przez Pragmatyczną - pomaga mi w gromadzeniu setek pomysłów na wystrój wnętrz.
 Pokazuję zdjęcie M.

SM: Spójrz, wymarzony pokój!
M: Zupełnie bez sensu, marnotrawstwo przestrzeni...
SM: No przecież to idealne miejsce do czytania książek, ucieczki przed dziećmi i szukania chwili wytchnienia... muszę to mieć.
M: I tak znając życie będziesz czytała na kanapie przed tv, kiedy będę oglądał film, żeby mnie drażnić.
SM: Nie żeby cię drażnić, tylko żebyś mógł mnie miziać, żebyśmy mogli zamienić parę zdań i zacieśniać relację między nami!
M: No mówię przecież.

A na marginesie to przestrzeń, którą mam zamiar gdzieś w domu wygospodarować... gdybym za bardzo drażniła Męża ;-)

adres:  http://img3.stylowi.pl//images/items/o/201208/stylowi_pl_architektura_453805.jpg

wtorek, 10 września 2013

Dlaczego [nie] lubię gości.

Przyjadą tacy z wielkiego miasta – Krakowa.
Prezenty przywiozą.
Podłogę zagospodarują na spanie, nie oczekując łóżka.
Jak by coś zjedli, to cokolwiek.
Jak już zjedzą, to im smakuje.
Kawę? To oni zrobią. Z pianką, pyszną.
Film? A na jaki gospodarze mają ochotę? Chętnie obejrzą.
Śmieją się z dowcipów. Opowiadają ciekawostki. Zachwycają się Okruchem. Rozpieszczają kota. Babskie ploty? Od rana. Zakupy babskie? Otóż chętnie, teraz, czy zaraz?
Pośmieją się z dowcipów, narobią szumu, pomogą wnieść zakupy, dorzucą się do prowiantu,  umilą wieczór. Posiedzieć w ciszy pomnożonej przez dorosłych sztuk cztery – o dwie więcej, niż normalnie – też jakoś sympatyczniej. Mężczyźni  docinają* kobietom, kobiety razem dokuczą mężczyznom – stereotypy i seksistowskie dowcipy – otóż pod dostatkiem.
A potem? A potem pojadą. Nie ma kawy (no chyba, że się samemu ruszy zad, ale co to za radocha). Nie ma szumu. Jest wolna podłoga i wszystko na swoim miejscu. W łazience więcej miejsca, nikt nie ma burżujskich wymagań co do smaku napoi energetycznych. I dlatego właśnie nie lubię gości – bo jak pojadą, to potem długo każą człowiekowi tęsknić. 

I jest we mnie jakiś wewnętrzny masochizm, bowiem uwielbiam gości. Mamy stałą grupkę takich, którzy status gości już stracili, czyli hasło "czujcie się jak u siebie" obowiązuje ich pod każdym względem. Pierwszym elementem utraty statusu jest pokazanie, gdzie jest kuchnia, a gdzie w kuchni jest lodówka oraz istotna zawartość szafek. Od tej chwili gość musi żerować sam między posiłkami - co upoluje, to jego. Nie ma pytań. No chyba, że "czy ktoś jeszcze pije herbatę?".
I właśnie takich gości bez statusu lubię najbardziej. 


*A pozostając chwilkę w temacie męsko-damskich docinków…
Mistrzyniami w zadawaniu głupich pytań (niektórzy preferują określenie: pytań bez dobrych odpowiedzi ) są kobiety. Mistrzami w udzielaniu idiotycznych odpowiedzi są natomiast mężczyźni.
Są jednak sytuacje, w których mężczyzna nie potrzebuje idiotycznego pytania, żeby się pogrążyć.
Małżonek po wycięciu woreczka leżał w szpitalu. Przyznam – choć to mój własny mąż, to przejęłam się (pewnie przywiązanie… albo jakaś taka inna sprawa, co ją sobie ślubowaliśmy przed ołtarzem… chyba coś na „m”…) i jakoś tak w zabieganiu i zmartwieniu mi się schudło. Wchodzę na salę i słyszę:
M: A cóż to za piękna, szczupła kobieta? Niemożliwe, żeby to była moja żona!
Ubaw miałam przedni, szczególnie kiedy zorientował się co też właściwie powiedział i próbował z tego wybrnąć  - oczywiście coraz bardziej się pogrążając:
M: Nie to miałem na myśli! Chodziło mi o to, że dziś wyjątkowo szczupło wyglądasz… To znaczy… zawsze szczupło wyglądasz, ale dziś jakoś korzystnie!  
Mam zamiar te dialogi spisywać, spisywać jako odrębne jednostki, bo szkoda, żeby odeszły w zapomnienie.

sobota, 31 sierpnia 2013

O takich, co na modzie się nie znali...

Pisałam już o Psie, którego odchyły od normy są tak częste, że właściwie bardziej nas dziwi jego względnie normalne psie zachowanie, niż wymysły maści różnej.
Otóż podczas jednego z pobytów na działce (jakoś tak się przyjęło, że tak się mówi o domu teściów) Rodia zagubił obrożę. Ktoś mu zdjął, kiedy wytytłał się w zdechłym krecie albo innym truchle i zapomniał założyć, a potem obroża zaginęła. Wróciliśmy do miasta i chociaż i tak Psies za blokiem najczęściej biega bez smyczy, to jednak obrożę choćby z przyzwoitości wypadałoby mieć. Tak więc dziś podjechaliśmy do pobliskiego zoologicznego - oczywiście z Rodionem, żeby mógł przymierzyć, bowiem jego szyja jest tak mikra, że mało która smycz z niej nie spada (za szczeniaka szelki dla szynszyla były dla niego za luźne i musiał do nich dorastać...) i dlatego muszę go zabierać na zakupy. Pierwsze cyrki w postaci trzęsienia się niczym galaretka odstawił tuż po przekroczeniu progu sklepu - no ale może skojarzył zapach z weterynarzem, kto go tam wie.
Obroża została wybrana, zakupiona i założona.
Nam się podoba - czarna, jakieś tam małe wytłoczone psie łapki i kółeczko z miejscem na imię psa.
Rodion natomiast jest wyraźnie niezadowolony z zakupu, chyba mamy inne gusta, a już na pewno nie znamy się na Psiej modzie i obowiązujących obrożowych trendach. Okazuje się, że Rodia wstydzi się chodzić w nowej obroży i okazuje to między innymi tak:


Zasłania się jak może, chowa się za firanką, przemyka pod kanapą i zachowuje się jakbyśmy go świeżo obstrzygli. Na szczęście więcej traumy w tym roku nie przewidujemy - kolejne skracanie sierści na majówkę, teraz niech nabiera kłaków na sezon jesienno-zimowy.

W temacie zwierzyny pozostając... Jakoś tak wyszło, że przeprowadziliśmy remanent w akwarium (jestem dumną posiadaczką 30l zbiornika). Oddałam Tacie ponad dwadzieścia gupików, które nie wiadomo kiedy się namnożyły, a libido i zdolności mają takie, że króliki niech się chowają. Obraziłam się na ten gatunek i postanowiłam w ramach jesiennych porządków zmienić gwardię. Poszłam po rybki (udało się wybrać trzy jakieś takie żółte i dwa kiryski pigmeje), a wróciłam również z żabkami... pięć malutkich żabek, ale łajzy nie kumkają ;-)





A tu z bliska



I na koniec ciekawostka! Na spacerze z Mamuśką zaszłyśmy do "chińskiego sklepu" zobaczyć co tam mają ciekawego... okazało się, że chyba wszystko. Nie będę polecała żadnych produktów, za to stanowczo nie polecam paskudztwa, które wydawało się być zszywaczem.
Chodzę sobie, oglądam co mają na półkach, macam co poniektóre przedmioty - zastanawiając się do czego służą (a było nad czym dumać) i w oczy rzuciło mi się coś, co wyglądało na podręczny dziurkacz/zszywacz czyli coś czego koniecznie-potrzebuję-na-już, ale zawsze zapominam kupić... wzięłam więc do ręki i (głupia!) ścisnęłam. Prąd, który przeszedł po ręce sprawił, że podskoczyłam wystraszona. Na litość! Całe życie unikam spięcia z prądem, groziłam ciężkim uszczerbkiem na zdrowiu kolegom w podstawówce, którzy robili sobie jakieś takie prądo-kopiące maszynki z fragmentów zapalniczek, a tu sama się nadziałam! Ręka mi zdrętwiała, palce mrowiły i generalnie poczułam, że jestem ranna i nieszczęśliwa.
A wiecie jaka była moja druga myśl (pierwsza zbyt niecenzuralna i luźna, żeby ją tu cytować)? Żeby kupić i dać szanownemu Małżonkowi do pracy, jako poręczne urządzenie przydatne każdemu urzędnikowi... zakładam, że gdybym wrzuciła mu to do teczki to w biurze niewiele myśląc ścisnąłby w ramach sprawdzenia, czy dziurkacz działa (nie zastanawiając się, co właściwie tam robi) ;-)
Ale chyba się starzeję, bo stwierdziłam, że szkoda mi go i odeszłam od półki zerkając jedynie krzywo na podłe ustrojstwo. Oto ono (sama teraz się dziwię jakim cudem od ściskania nie zniechęciło mnie zdjęcie na pudełku - minus dziesięć punktów do instynktu samozachowawczego):


Ps. Wszystkim blogującym z okazji dnia bloga wielu pomysłów, lekkiego pióra (klawiatury?) i wielu aktywnych czytelników :-)

środa, 28 sierpnia 2013

Jędza, wiedźma, hetera...

Mam swoje miejsca w sieci do których zaglądam regularnie. Jednym z takich miejsc jest pewne forum dla kobiet, którego tematyka kręci się wokół starań, ciąży i macierzyństwa. Liczne grono kobiet, a każda ma własną wizję świata, pracy, małżeństwa, rodzicielstwa. Nie raz i nie dwa da się zauważyć spięcia o najróżniejsze sprawy- nawet te codzienne, nie budzące na co dzień kontrowersji. Zauważyłam jednak kwestię w której zatrważająca liczba userek jest ze sobą zgodna - t e ś c i o w e. Teściowe, jak się okazuje, są tematem ponad podziałami... tematem, który potrafi połączyć we wspólnych wywodach nawet te nie darzące się sympatią użytkowniczki.
Gdyby z postów większości dziewczyn spróbować utworzyć słownikowe hasło "teściowa" brzmiałoby ono mniej więcej tak:

TEŚCIOWA

Pochodzenie: Stwór rodem wyjęty z demonologii ludowej. Jego pierwiastek w mniejszym lub większym stopniu drzemie w każdej (nawet tej na pierwszy rzut oka uroczej) matce męża. Bywa, że teściowa ukazuje swoje paskudne oblicze dopiero po ślubie, są jednak potworzyce tak wielce okropne, że ich prawdziwa postać jawi się już na pierwszym rodzinnym spotkaniu narzeczonych.

Wygląd zewnętrzny: Typ pierwszy - zazwyczaj brzydka niczym noc listopadowa. Charakterystyczne są dla niej zupełnie nie pasujące do figury oraz wieku ubrania. Włosy w nieładzie, paznokcie zaniedbane, cera ziemista, zapach odrzucający i odbierający apetyt. Zaniedbana teściowa zwykle czepia się synowej, że ta "zbytnio się pindrzy" i "przejmuje jedynie swoją powierzchownością" zamiast dbać o swego małżonka, tj. ukochanego synka potworzycy.
Typ drugi - jest jednak odsetek teściowych, które wyglądają więcej, niż przyzwoicie - potrafią się ubrać, nie wydzielają nieprzyjemnej woni, używają drogich perfum i zawsze znajdą czas na zadbanie o siebie. Wyglądają na mniej lat, niż w rzeczywistości mają na liczniku. Należy wyjątkowo wystrzegać się tego typu maszkary - w niezwykle dobitny sposób dają one do zrozumienia, że synowa jest zaniedbana i albo zadba o siebie, albo małżonek porzuci ją dla lepszego, nowszego i bardziej komfortowego modelu. Przykładowe zwroty do synowej: "dziewczyno, jak ty wyglądasz? i ty chcesz tak pokazać się z moim synem? jesteś gruba, zrzuć te kilogramy, nie jedz tyle".

Charakterystyka: Cechuje je brak wyrozumiałości, egoizm, brak empatii, nadgorliwość, wyjątkowy subiektywizm, wredota, brak ogłady, cięty język, głupota, średniowieczne poglądy na temat macierzyństwa oraz małżeństwa. Nie reagują na żadne argumenty, nie podejmują dyskusji - za to ochoczo podejmują tyrady. Porozumiewają się z synem za pomocą pieszczotliwych zwrotów, natomiast do synowej wytworzyły język ulokowany pomiędzy pochrząkiwaniem, burczeniem, chrypą, a rykiem godowym niedźwiedzi. Są również teściowe władające językiem słodkim jak miód w którym jednak synowa zawsze wyczuwa gorzki posmak mocno trującego jadu. Teściowe cechują się również złymi intencjami, wymyślaniem życiowych problemów i symulowaniem chorób (w celu brania na litość synów) oraz wybitnymi zdolnościami w zatruwaniu życia synowych - warto dodać, że zawsze znajdą najmniej odpowiedni moment na wynalezienie najbardziej irracjonalnych i błahych powodów, dla który mąż ma zostawić żonę i pobiec do mamusi na ratunek. Na samą myśl o powiedzeniu do takiej "mamo" kobieta dostaje mdłości.

Dodatkowe informacje: złośliwie rozpieszczają wnuki, zupełnie nie znają się na opiece nad dziećmi. Starają się stawiać siebie ponad rodziców synowej. Zawsze trzymają stronę synka. Uważają, że lepiej gotują, a te najbardziej perfidne faktycznie gotują lepiej!

Tak mniej więcej prezentuje się szablonowa teściowa.
Można by rozpisywać się znacznie więcej na temat jej niecnych występków, ale chwilowo odpuszczę. Zastanawia mnie tu kilka kwestii, a najbardziej ta jedna: jakim cudem wychowały one swoich synów na tyle, że kobiety postanowiły się z nimi związać? Czy to po prostu niebywałe szczęście? No bo przecież "czym skorupka za młodu..." a tu jednak skorupka oporna - mąż fajny, teściowa podła?
Oczywiście część kobiet żali się zarówno na mężów jak i na teściowe, ale to chyba już wybitny pociąg do umartwiania, skoro widząc te okrutne wady wciąż się za nich brały.

Jest jednak chyba bardziej mityczna postać, biały kruk, osobliwość, unikat... i otóż moi drodzy nie kto inny jak JA jestem szczęśliwą "posiadaczką" takiego oto wyjątkowego cudu jakim jest c u d o w n a teściowa.

Och moja Teściowa... dopiero co mieszkałam z nią dwa tygodnie podczas których tydzień miała urlop, więc spędzałyśmy ze sobą całe dnie.
Ale po kolei.
Mama Małżonka jest kobietą z klasą. Jest pełna empatii, wyrozumiałości i ciepła. Od pierwszych chwil stara się, żebym czuła się jak członek rodziny.
Mama M. zawsze trzyma moją stronę - kiedy nie mam racji również... W takim przypadku ewentualnie szepnie mi na ucho, że może jednak warto przemyśleć swoje stanowisko - przy Małżonku zawsze jest za mną.
Uwielbiam chodzić na zakupy z Teściową. Ona lubi chodzić na zakupy ze mną. Doradzi, posiedzi ze mną w przymierzalni, negocjuje zniżki.
Lubi dawać mi prezenty - wiele fajnych ciuchów zawdzięczam wspólnym wypadom na miasto. Świetnie gotuje. Ma piękny ogród. Potrafi słuchać. Lubi rozmawiać przez telefon - jak ja. Kiedy mam dzień lenia jeszcze utwierdza mnie w przekonaniu, że powinnam odpoczywać i że w stu procentach należy mi się relaks. A teraz uwaga, o zgrozo - mam darmowy numer do Teściowej i przy dobrych wiatrach rozmawiam z nią codziennie chociaż pięć minut!
Widzimy się raz w tygodniu. Swobodnie mówię do niej Mamo, a ona do mnie Córciu, bądź zdrabniając moje imię.

To tylko część niewątpliwych zalet Mamy M.
Myślę, że cały fenomen naszej relacji nie jest tylko zasługą charakteru, czy osobowości mojej Teściowej... Klucz leży we wzajemnej wyrozumiałości i kompromisach jakie podejmujemy na co dzień.

Wiadomo, że Teściowa nie jest zadowolona ze wszystkich naszych wyborów, czy też ja nie akceptuję wszystkich jej pomysłów. Mamy spięcia na płaszczyźnie wychowania Okrucha, budowy domu, organizacji imprez itd.
Większość kwestii załatwiamy za pomocą rozmowy i otwartości. Jeśli są kwestie, których nie chcę poruszać osobiście, bo uważam, że to dla mnie niezręczne, albo mogłabym wybuchnąć - rozmawiam ze swoim Małżonkiem i proszę go o przekazanie Mamie tego, czy tamtego od n a s jako małżeństwa - nigdy nie może zrzucić tego na mnie, bo nie po to proszę go o wsparcie, żeby robił jedynie za głuchy telefon. Po prostu on jako syn z natury ma większe "prawo" do zwrócenia uwagi swojej Mamie w niektórych delikatnych kwestiach, a ja jedynie mogę go ukierunkować, czy też rozpisać scenariusz takiej rozmowy ze wszystkimi ewentualnościami...

Tak sobie myślę, że dużym problemem relacji teściowa-synowa staje się sama synowa. Oczywiście, że są hetery...oczywiście, że czasami teściowe przeginają. Oczywiście, że są tak wredne baby, że mimo szczerych chęci nie da się z nimi dogadać. W wielu przypadkach są to jednak po prostu kobiety, których nie próbujemy zrozumieć i z góry traktujemy jako rywalki, a one siłą rzeczy tę rywalizację podejmują. Nie można zapominać, że to są matki naszych mężów, że mają swoje prawa, że mają swoje słabości i że jak będziemy uparte jak oślice i zawzięte w kontaktach z nimi to najprawdopodobniej potem nasze synowe będą czytały wyżej opisane przeze mnie hasło kiwając głową z pełnym smutku i nostalgii zrozumieniem.

A na koniec parę zdjęć z ogrodu Teściów, który niezmiennie mnie zachwyca. Ciężko się przestawić na picie kawy na małym balkonie po takiej przestrzeni i nie mogę się doczekać własnego zakątka na wsi :-)



A przy kawie towarzyszyły mi ptaki, ryby w oczku i rozentuzjazmowana psica:

piątek, 2 sierpnia 2013

Wsi uroki

Witam po „wakacyjnej” przerwie :-)
Teściowie wyjechali nad morze, my wyjechaliśmy do teściów i tak oto spędziliśmy dwa tygodnie na wsi. Zabrała się z nami Jagodowa rodzina, więc było tłoczno i wesoło. Trzy sztuki dorosłych chodziły do pracy, a mi przypadło siedzenie z naszymi dwoma chłopakami i gotowanie obiadków, więc stateczność w pełnym wymiarze. Nie powiem – było wesoło. Wesoło wesoło i wesoło ja-tu-zaraz-zwariuję…  Bo Czarek i Okruch razem, to mieszanka wybuchowa – raz wybuchałam śmiechem, a raz z nerwów ;-)

Mamy do opisania kilka przygód, ale na dobry początek taka z serii „uroki wsi”.

Siedzieliśmy sobie spokojnie w salonie. Czarek oglądał bajkę, ja karmiłam Okrucha.
Nagle nasz spokój przerwało solidne JEBUDU z efektem drżenia szyby. Zdążyłam zauważyć coś bliżej nieokreślonego, co rozpłaszczyło się na szybie i zaraz się po niej zsunęło… to coś miało skrzydła.
Pierwsza myśl „cholera, jakaś kaczka mi tu przyszła, zdechła i co ja z nią teraz zrobię?” - jakby co najmniej należało ukryć mocno niewygodne zwłoki. Z szoku wyrwał mnie Czarek:

Cz.: Ciociu, ciociu, coś się o nas rozbiło!

Podchodzimy do okna, patrzę, a tam na krześle leży coś dużego, brzydkiego i ogłuszonego.
Pokazuję Czarkowi naszego gościa przez szybę.



Cz.: Co to jest?
S.M.: Nie wiem dokładnie Czarciu, ale jakiś bażant, kuropatwa, czy inny ptasior...
Cz.: I co? Dlaczego on uderza w naszą szybę? Dlaczego leży? Co z nim zrobimy? Jak on tu wpadł…
S.M.  Nie wiem Cezary, ale biegnij szybko zamknąć furtkę od tarasu, bo zaraz pieski do niego przybiegną…
Cz.: I co?!
S.M. No nie wiem Kochanie, ale prawdopodobnie go przestraszą, albo dziabną, a z jego nerwami chwilowo chyba nie najlepiej...
Cz.: Ciociu, biegnę! Musimy uratować tego bakłażana! Na ratuneeeeek!

Bakłażant okazał się być perliczką, perliczka okazała się być żywą i po chwilowym oszołomieniu poszła sobie w siną dal nie przejmując się biegającymi psami. Może dlatego, że te psy to nasz pomeranian i niezrównoważony labrador teściów…? Oba co najwyżej mogły ją zalizać, albo uciec od niej w popłochu - takie oto cechują je mordercze zapędy i szalona odwaga.

środa, 19 czerwca 2013

Rudości.

Nadeszło lato, nadeszło słońce i wyblakło mnie. Ot, uroki rudych kolorów na moich włosach.
Natura dała mi poniekąd rudy charakter, ale nie dała odpowiedniego barwnika - i całkiem słusznie, bo Mama mogłaby się nieco nasłuchać od Taty, gdyby te ćwierć wieku temu położna pokazała mu przez szybę rudawego noworodka - więc w poczuciu uczciwości i alarmowania społeczeństwa o swoim usposobieniu sama poprawiam ten błąd.
W końcu znalazłam farbę, która oddaje jak trzeba moją osobę i z zadowoleniem prezentuję wyniki. Jednocześnie pokażę, co słońce i mycie włosów poczyniły z rudością poprzednią. 



A to farba, która mam nadzieję będzie się spierała nieco wolniej... choć nawet jeśli nie, to zapasowe opakowanie czeka w szafce, bo o dziwo jakimś cudem wystarczyło jedno, więc kolejny plus odnotowany :-)

Postaci nie takie drugoplanowe…

Mając na uwadze ostatnie wydarzenia, czyli kupę śmiechu nie tylko z własnego podwórka, postanowiłam przybliżyć Wam nieco moich przyjaciół, którzy  nie raz i nie dwa (a po raz pierwszy za chwilę) zagoszczą na stronach tego bloga.
Jagoda to wielce stateczna, nadludzko pedantyczna, niezmiernie marudna i mocno blond, ale jeszcze bardziej kochana istota. Jest szczęśliwą posiadaczką mężczyzn dwóch, a mianowicie Tomasza, który jest młodszą (o lat 12) wersją Małżonka mojego (choć w „męskiej logice” idą łeb w łeb zadziwiając nas co i rusz… ) oraz Czarcia. Czarciowi można by poświęcić bloga osobnego, taki to wulkan energii i źródło inspiracji. Mój ulubieniec, stwór cudowny, który jakimś cudem niewyparzony język ma po ciotce Statecznej. Pewnie okres wspólnego stadnego pomieszkiwania wakacyjnego wpłynął na to, że ironię ceni sobie już od pierwszych lat życia, których obecnie ma 4, a posługuje się nią co najmniej od półtorej roku, co odczułam na własnej skórze. Uroku osobistego mu nie brakuje, o czym już za chwilę.

[Z braku inwencji twórczej Jagoda mianowana zostaje J., a Tomasz T. i w tej formie będą się tu pojawiać, bo nie ma co nadużywać znaków ;-)]

Czarcio podrywacz.

Cezary choruje, więc J. zabiera go do lekarza.  Kolejka, dziecię robi się znudzone, lecz wtem na horyzoncie pojawia się Ona - wyjątkowej urody chora dziewczyna, która zapewne mogłaby być Czarcia matką, jeśli porównamy ich wiekowo. Jednak cóż to za przeszkoda? 

Czarcio podchodzi do ławki na której siada Laska. Zakłada nogę na nogę, rękę zalotnie przewiesza przez oparcie ławki i zagaduje:
C: Cześć.
L: Cześć…- widzi co się kroi i ustawia się w tej samej pozycji, co amant.
C: Sama przyszłaś? – rzuca unosząc zalotnie brwi.
L: Tak.
C: Ja jestem z ciocią i mamą, pilnują mnie… - tu Cezary przewraca oczami.
L: O…
C: Chora jesteś?
L: tak…
C: Ja też, ekhe ekhe ekhe…  - pełna symulacja kaszlu z efektem śliny w stronę wybranki.

I tu niestety nadeszła kolej obiektu westchnień, więc podryw nie został sfinalizowany… Czmychnęła czym prędzej, a Cezary został sam na sam z pierwszym nieudanym rwaniem na koncie :-D

Inna rozmowa miała miejsce na uczelni, kiedy J. jeszcze zdawała egzamin, a ja i Czarcio siedzieliśmy na stołówce. Cezary b. zainteresował się gniazdkami, czego stanowczo mu zabraniałam. Patrzę kątem oka - a on kiedy tylko sądzi, że nie widzę, od razu pcha rączki w kontakt... odwracam się więc i rzucam groźnie

S.M: Czarciu mam Cię na oku!
C: A jakbyś nie miała oka?

Jak na złość nie mogę sobie przypomnieć co lepszych kąsków, będę więc je spisywała na wyrywki i na bieżąco, bo szkoda puścić w zapomnienie pomysły tego dziecka ;-)

Na koniec jeszcze o T.
Aktualnie T. jest jednonogi, bowiem druga noga tkwi w gipsie po kolano (i w związku z tym się nie liczy) - efekty zdrowego sportu i zgrabnego kopniaka podczas treningu jakichś tam pasjonujących sztuk walki, które ćwiczy - i z braku lepszego zajęcia głównie śpi. Czasami jeszcze śpi, a w wolnych chwilach, kiedy znuży go do ciągłe spanie żąda pożywienia i przymierza się spania.
J. zmuszona uzupełnić zapasy postanawia wyjść do sklepu. 

J: Tomek obudź się, idę do sklepu przypilnuj Czarka.
T: Yhm...
J. [nakładając buty]: Tomek obudź się, ja już idę, musisz popatrzeć na małego...
T: Wstaję...
J. [wracając się po pieniądze]: Tomek no obudź się, ja już idę, pilnuj dziecka!
T. [podnosząc się nieco]: Okej, okej... już nie śpię.
 
J. idzie na zakupy, stoi swoje w kolejce, wraca umiarkowanym tempem do domu... od jej wyjścia minęła jakaś godzina. Zagląda do pokoju, a T. śpi.
 
J: Tomek! 
T: [oburzony] No już, już, naprawdę nie śpię, możesz w końcu wyjść do tego sklepu!

Cóż.

piątek, 31 maja 2013

Skarpetkę, królestwo za skarpetkę! Czyli rozpuściłaś, to masz :-)

Małżonek Szacowny niejednokrotnie podnosi mi ciśnienie (oczywiście ciągle utrzymuje, że dla mojego zdrowia, bo kiepsko by mi się żyło z przeciętnym 90/60) i naraża się na brzęczenie i beblanie pełne wyrzutów. Zdarza się, że poziom irytacji wzrasta niebezpiecznie, bo przecież Małżonkowi daleko do istoty idealnej i posłusznej, ma swój rozum, który nader często wykorzystuje przeciwko mnie. Czasami nie jestem w stanie zgłębić jakimi drogami idą jego myśli i dlaczego rzekomo to kobiety są znane z zupełnego braku logiki, bo męskie-małżeńskie zachowania nie raz i nie dwa upewniły mnie w przekonaniu, że zasadniczo jest odwrotnie.
Ale - jak doszłyśmy do wniosku pewnego babskiego wieczoru, gdzie wstępnie miałyśmy zamiar poużalać się nad naszymi statecznymi losami - ma to swój urok niesamowity i jeśli odpowiednio się do tego ustosunkować, to jest po prostu jedną z t y c h rzeczy dzięki którym małżeństwo ma swoje piękne kolory i dzięki którym nie jest nudno, ba! można się dzięki temu zdrowo uśmiać.
Dodam jedynie, że przetrzymałam Małżonka w celach niejako badawczych, aby sprawdzić stopień jego rozpasania się i wygody, a na co dzień nie jestem podłą istotą - dbam o szuflady pełne przedmiotu pożądania tej historii ;-)

Poniedziałek. Mąż oznajmia:
Małżonek: Kochanie, brakuje mi skarpetek.
Stateczna Matrona: Tak? No cóż...
Wtorek. Powtórka z rozrywki.
M.: Kochanie, brakuje mi skarpetek, niedługo nie będę miał w czym iść do pracy.
SM.: Yhm...
Środa. M. zdziwiony i poirytowany bawi się w „dzień świstaka”:
M.: Kochanie, co się dzieje ze skarpetkami? Nie ma skarpet! Jak ja pójdę do pracy, skoro nie ma czystych skarpet!
SM.: Ojej. To faktycznie niedobrze.
Czwartek. M. Wpadł na rozwiązanie sytuacji.
M. Nie znalazłem dziś żadnych czystych skarpet! Nałożyłem wczorajsze.
SM.: ...

Postanowiłam sama wstawić pranie.

Nie jestem jednak osamotnioną, szczęśliwą posiadaczką tego typu Małżonka. Przyjaciółka również szczyci się takim egzemplarzem pod swoich dachem i u niej eksperyment skarpetkowy przebiegał niemalże identycznie. 

Tak, wiem - wszystko to jest efektem ubocznym rozpieszczenia małżonka poprzez wzięcie na siebie niemalże zupełnie obowiązku prania, ale zupełnie mi to nie przeszkadza, a przynajmniej n i e

d z i ś... ;-)

sobota, 11 maja 2013

Dr Jekyll & Mr Hyde

Nadszedł maj i przyniósł wiosnę. O tej porze roku, kiedy temperatura przekracza 20 stopni, nadchodzi zwykle coś-czego-pies-nie-lubi-najbardziej, a mianowicie psi fryzjer. Być może inne zwierzaki cieszą się na myśl o luksusowej kąpieli, przysmakach, masażu i przycinaniu sierści, ale nasz Pies stanowczo nie jest stworzeniem tego typu. Co prawda nie pogardzi waniliowymi ciasteczkami, które serwują mu pracownicy gabinetu, a mimo to dziwak sierść swą lubi i pozbywa się jej niechętnie.
W tym roku również Pies chcąc nie chcąc został podstępnie zwabiony do gabinetu, skąd właściciele zwiali, a stwór sierść stracił.
I tu zaczynają się Psie dziwactwa. Zauważyliśmy z Małżem, że nasz kudłacz(he, he, he...) po ogoleniu zmienia się diametralnie. Natychmiast po utracie włosia zaczyna się przemiana. Wygląda to mniej więcej tak:
Mr Hyde(sierść długa) uwielbia szczekać. Szczeka na wszystko... na cienie, wiatr, śmietniki, ludzi,  kwiatki, lustro, Kota i inne koty(innych kotów nieco się boi, bo przy swojej koguciej wadze 5kg jest zagrożony pomyleniem z szynszylem, tudzież szczurem i może skończyć jako obiad co większych upasionych podwórkowców*). Mr Hyde jest również tchórzem w kwestii wsiadania do samochodu - trzeba się naprosić, żeby łaskawie wskoczył na siedzenie. Ma tendencje do wchodzenia pod nogi zawsze i wszystkim, a szczególnie kiedy człowiek niesie coś, czego upuścić nie powinien. Na spacerze rwie się do zwiedzania okolicy i próbuje się rządzić. Zaczepia większe psy, żeby zaraz potem z bezzasadnym piskiem schować się za nogami właściciela.
A dr Jekyll? Otóż natychmiast po utracie rudych kłaków głównie... udaje, że go nie ma. Wstydzi się, chodzi po krzakach i przemyka cieniem. Robi na dworze "co trzeba" i zwiewa pod drzwi. W mieszkaniu próbuje przemieszczać się za zasłonkami i pod dywanem, a szczekanie na jakiś czas staje się mniej istotne. Unika innych zwierząt i wygląda to tak, jakby wstydził się swojego wyglądu. Do samochodu wskakuje ochoczo - tuż po otwarciu drzwi i jako pierwszy.
Sielanka nie trwa jednak długo i Pies po około trzech dniach wraca do postaci Mr Hyde'a i łobuzuje po dawnemu.

Dobrze, że ja nie przeżywam takich przemian po wizytach w salonie fryzjerskim, bo Małżonek Szacowny do reszty by zwariował... choć jeśli kiedyś niewystarczająco będzie zachwalał nowe uczesanie, to kto wie? ;-)

* Ciekawostką niech będzie, że kiedy Pies był jeszcze szczenięciem mało brakowało, a stałby się ofiarą kota podwórkowego. Dachowiec ważąc w tamtym czasie na oko siedem razy więcej niż nasz pupil próbował upolować go sobie na obiad. Na szczęście w porę zauważyłam zagrożenie i uratowałam Psa przed jakże zaszczytną rolą przekąski. Psu zdarzyło się również robić za jeża - na którymś z pierwszych spacerów ustawiła się za nim rodzina jeży i tak sobie gęsiego wędrowali... nie zaskoczy więc już Was chyba, że w przypadku mojego specyficznego kudłacza(he, he, he...) nic mnie już nie zdziwi :-)

Dla porównania zdjęcia Psa przed i po wizycie u fryzjera... znacząca różnica nie tylko w charakterze.


piątek, 3 maja 2013

Stateczne początki :-)


Stateczno matronizm zawyrokowała mi jeszcze przed ślubem przyjaciółka.
„Kiedy już będziesz stateczną matroną nie zapomnij o nas!” - rzekła zołza w okolicach wieczoru panieńskiego. Oburzenie ogarnęło moje jestestwo. Jak to? Że ja, że matrona i że stateczna? Ale oburzenie to jedno, a życie to drugie... tak więc teraz - po ponad dwóch latach małżeństwa i ponad siedmiu miesiącach macierzyństwa - postanowiłam zacząć opisywać swoje doświadczenia, przygody i wpadki na blogu. Co z tego wyjdzie? Sama nie wiem. Ale życzę sobie i Wam, żeby było co najmniej tak wesoło, jak w domowym zaciszu Statecznej Matrony :-)