niedziela, 28 września 2014

Stateczna Matrona w delegacji...

... to brzmi dumnie!
I w zasadzie nawet nie do końca jest to kłamstwo.
Otóż Stateczna po uprzednich długich, telefonicznych i internetowych ustaleniach z Krakowską Przyjaciółką postanowiła do niej wyruszyć.
Gwoli wyjaśnienia szykujemy razem spory projekt, który chciałybyśmy wcielić w życie już w pierwszej połowie października. Praca przez sieć idzie nam dobrze, ale pewne rzeczy lepiej ustalać będąc w jednym mieście, najlepiej paszcza w paszczę, co po pierwsze jest znacznie bardziej komfortowe, a po drugie tak pracuje się znacznie wydajniej. 
Stateczna (jak zawsze) potrzebowała urlopu, więc wszystko ułożyło się dość niesamowicie.
 I tak oto proces twórczy trwa, ale czymże byłaby delegacja bez roboczych wyjść-na-coś-dobrego...? Taki już się utarł zwyczaj z Krakowskimi, że jak tylko oni wpadają na nasz grunt, albo my odwiedzamy ich, to koniecznie musimy spożyć sushi.

 Sushi było więcej, ale pierwsza porcja została pożarta w tempie dość ekspresowym...

 Bardzo, bardzo, bardzo smaczne! 



 "Susharnia" Horai sushi zacnym miejscem jest.

A na osłodę wieczoru znalazła się i chwilka na orzeźwiającego drinka miętowego.

Teraz po obżarstwie (cóż, inaczej tego nie nazwiemy) i błogim lenistwie około-posiłkowym nadszedł czas na powrót do działań.

Stateczny natomiast radzi sobie w domu sam*. 
Może niektórzy dziwią się, że nigdy nie narzeka, kiedy wyjeżdżam (nawet na kilka dni)...

*
SM: Kochanie co macie w planach na sobotę?
S: Jedziemy na obiad do mojej mamy.
SM: Kochanie, co macie w planach na niedzielę?
S: Twoja mama zaprosiła nas na obiad.

SM: Kochanie zrobiłeś zakupy na te dni, kiedy mnie nie będzie? Pamiętaj, że musisz wcześniej przygotować obiad na kolejny dzień, bo inaczej ciężko będzie ci się wyrobić...
S: Moja mama podrzuciła nam garnek ogórkowej, zapas naleśników, pierogów i sosu do spaghetti już z mięsem...

Taki to się ustawi!
Mamusie rozpieszczą, a Małżonek się dziwi, jak żona się z czymś nie wyrobi... bo przecież jak to? On z dzieckiem i poprane miał i ugotowane - taki zaradny, nieprawdaż.

środa, 17 września 2014

Rzecz o spacerach, nankach i czepianiu się kończyn.

Ostatnio zauważyliśmy ze Statecznym, że jakoś tak nam nie po drodze ze sobą w domu - każde idzie do swoich zajęć, a zawsze czas "po pracy" był tym czasem wspólnym. Postanowiliśmy wziąć się za siebie i spędzamy wolne chwile na świeżym powietrzu - ciesząc się sobą, wygłupiając się i łapiąc resztki cieplejszych dni. W ramach powyższego byliśmy dziś na spacerze w parku i stwierdzamy, że jesień ruszyła pełną parą. Na chodnikach wszędobylskie liście i kasztany, drzewa zmieniają kolory, mimo pięknego słońca bez bluzy ani rusz, no i ten zapach w powietrzu... nie da się go pomylić z żadną inną porą roku.

Okruch jesień uwielbia - podobają mu się szeleszczące liście, kasztany, żołędzie (nie wiem czemu, ale zawziął się, że trzeba po nich skakać i irytuje się, bo nie pękają). Jarzębina za to pięknie strzela pod bucikami i sprawia mu taką frajdę, że nie daje się od niej odciągnąć.
Próbowaliśmy go wołać (ile można stać w jednym miejscu depcząc pomarańczowe kulki?!), brać za rączkę - nic. Wyrywał się i wołał "nie, nie, nie!" depcząc dalej.
Okej - uznaliśmy, że skoro taki uparty jest, to my go przechytrzymy... nie będzie nam tu taki Okruch rządził. Powiedzieliśmy, że idziemy i poszliśmy.
Schowaliśmy się tuż obok za jakimś pomnikiem/rzeźbą czy co to tam było i czekaliśmy... czekaliśmy... czekaliśmy.
Rzuciłam w jego stronę kasztanem (bardzo wychowawcze metody), żeby zachęcić go do rozejrzenia się - naiwnie myślałam, że jeszcze nie zauważył naszej nieobecności. Czekaliśmy. Czekaliśmy... Podniósł głowę! Rozejrzał się powoli, wzruszył ramionkami i... deptał dalej!
1:0 dla Okrucha.
Zaczęło się ściemniać, więc skorzystaliśmy ze skuteczniejszej metody - Stateczny wziął go na ręce i szybko oddalił się od fascynującej jarzębiny.

Są i nanki!

 Jeden to za mało...

A ten został odrzucony, bo pęknięty nanek (jak się okazuje) to nanek "bleh". 

Poza polowaniem na jarzębinę i kasztany troszkę pochodziliśmy po alejkach, ale bardzo szybko zaczęło się ściemniać i robić chłodno, a Okruch domagał się "ami i myj myj" - moje porządne dziecko.

Jedyna róża, która raczyła przyzwoicie wyjść na zdjęciu...


Przechodząc przez mostek zauważyliśmy kłódki. Nie wiem o co chodzi, ale gdzie nie pojadę tam napotykam się na to zjawisko: 

Było już ciemno, więc jakość zdjęcia żadna...

Pierwsze na co zwróciłam uwagę, to że niektóre z nich mają wygrawerowane imiona, daty i jakiś ozdobnik - serce, kwiat, wzorek. Niektóre posiadały daty (ślubu, zaręczyn?) co nawet poniekąd może być urocze.
Pierwsze co zauważył Stateczny?

S: Ej, wiesz która mi się najbardziej podobała?
SM: Nie wiem, która?
S [chichrając się]: Ta z Pauliną i wykreślonym imieniem. Coś im nie poszło, co?

A jeśli już przy Statecznym jesteśmy... 
Wczoraj okazało się, że bywa dobrym małżonkiem - przyniósł mi po pracy kwiaty i owoce
(że witaminki, bo żona biedna, chora, to i się należą). Miał czuja, bo tego dnia byłam już bardzo bardzo bliska cienkiej czerwonej linii i ucieczki z domu... 

A przypadkiem mam pod ręką odpowiednią kartkę... ;)

S: Patrz, tutaj masz borówki i maliny, żebyś witaminki zjadła. A tutaj masz kwiatki...
SM: Kochany jesteś, dziękuję!
S: Wybrałem takie, które ładnie zasychają - nikt nie zauważy, że ci zwiędły.

Jak mantrę powtarzam... "mój mąż jest mądry i dobry, kocham go..."

Na marginesie - poprosiłam go, żeby wstawił kwiaty do wazonu. Wazon stał w kuchni, w szafce. Poinstruowałam. Poszłam pod prysznic, wróciłam i zerkam na stół. 

SM: Na litość! Dlaczego te kwiatki stoją w dzbanku?
S: Jakim dzbanku? Sama kazałaś mi je wstawić do wazonu... 
SM: Do wazonu, a to dzbanek! Nie rozróżniasz? Wazon nie ma ucha i dzióbka! To, że coś jest szklane nie czyni tego z automatu wazonem!
S: Nie szukaj dziury w całym...
SM: ?!
S: No co, będziesz się kończyn czepiała?

Że ucho i dzióbek, nieprawdaż.

wtorek, 16 września 2014

Sezon na żaby i dopalacze...

... uważam za rozpoczęty.

Ciepłe żaby (chociaż czy żaby mają czółki?), jakieś coś na przeziębienie, drzemka Okrucha i można odsapnąć.

Droga Młodzieży proszę o spokój - takie dopalacze, co to Stateczna się nimi raczy, Was nie zainteresują. Ich jedynym skutkiem jest ewentualne obniżenie Niagary kataru, który postanowił uraczyć Stateczną swoją obecnością.
No i tak oto zamiast tryskać entuzjazmem i energią, bo przecież jesień, nadchodzą drugie urodziny Okrucha i zaczyna się jakby nowy etap w Statecznym życiu - ja zaczynam dumać, że może naprawdę warto by było zgłosić się po jakiś zastrzyk energii, bo padam na paszczę. Okruch już niemal zdrowy i dokazuje, dba dobre Dziecię o to, żeby mamusia w żadnym wypadku nie zaczęła się nudzić i przypadkiem nie spoczęła na kanapie na dłużej niż półtorej minuty, a baterie mu się wcale nie kończą. I mimo zawziętej niechęci do nagłego rozwinięcia mowy potrafi się już kłócić - w końcu najpierw wykształcają się te najbardziej potrzebne do życia zdolności.

SM: Synu słowo daję, że jeszcze raz wyrzucić rzeczy z tej szuflady, a siądziesz na karę i nie zejdziesz z niej do wieczora!
O: [spoglądając na matkę z lekkim uśmiechem na twarzy] Nie.

Nie to było tak stanowcze, że poszłam sobie od niego w siną dal.
Dochodzę do wniosku, że po ponad tygodniu siedzenia w domu z chorym i ząbkującym Okruchem, kiedy w końcu on zdrowieje, a ja się rozkładam (co jest w naszym domu standardową sytuacją podlegającą już normie) moja silna wola maleje wraz z upływającymi dniami.

SM: Synu, na litość, zostaw tę suszarkę na pranie bo zaraz spadnie i będzie...
O: [patrząc na upadającą suszarkę wykrzykuje z radością, bijąc brawo] BABACH!
SM: W zasadzie nigdy tej suszarki nie lubiłam.

Nie chce mi się już otwierać paszczy i pouczać, a może by tak odpuścić sobie te uwagi, dopóki nie wejdzie na żyrandol?

W głowie kołacze mi się piosenka z jakiejś reklamy - "przyjdzie jesień i przyniesie przeziębienie..."
Nawet w reklamach czasem usłyszy człowiek coś prawdziwego.

 Kawa, kawa, kawa... i nanki.

Na szczęście poza domowymi demolkami udaje nam się z Okruchem korzystać ze słonecznej pogody i nieco spacerować.

Wczoraj szukaliśmy kasztanów i Dziecię poznało nowe słowo:

SM: Synku może byśmy tak zaczęli wołać kasztanki, żeby nam się pokazały, co? Choć, będziemy je wołać na raz, dwa, trzy...
O: Nanko! Nanko!

A teraz idę szukać pomysłów na stroik jesienny z nankami w roli głównej.

czwartek, 11 września 2014

Blogowe piękno mam w Lublinie.


No i stało się - pierwsze spotkanie blogerów za Statecznymi.
Całą trójką wybraliśmy się na




Spotkanie odbyło się w Galerii GALA.
Organizatorki spotkania, czyli Karolina i Klaudia zadbały o to, żeby spotkanie przebiegało w sympatycznej atmosferze i obfitowało w niespodzianki. 
Już od wejścia usiłowaliśmy skorzystać z jednej z fajniejszych atrakcji - Fotobudki Fotoiluzjon.
Oczywiście Okruszysko stwierdziło, że skoro mamusi tak zależy na tych zdjęciach, to on wcale ich nie chce. Zanim udało nam się doprowadzić go (nie bez powodu używam tego słowa) podstępem do budki i uchwycić zdjęcia - mieliśmy kilka podejść. Za "sterami" urządzenia stał przesympatyczny Pan Fotograf, który pomógł nam zabawić dziecię i dzięki temu mamy super pamiątki. Dostaliśmy po dwie kopie każdej serii (cztery zdjęcia na jednej) - jedna wisi na lodówce, a pozostałe trafiły do statecznych portfeli.
W związku z bojowym nastrojem Okrucha postanowiliśmy nie korzystać z kącika dla dzieci, ale z tego, co podejrzałam u innych - dzieci nie mogły się nudzić, a to dzięki opiece Studio Nie Nudno i Klubokawiarni Fika. 
Wykłady, czy może raczej pogadanki były interesujące i nie nużyły, choć nie na wszystkich udało nam się być... 

 Pani Violetta Olejewska, logopeda.

Renata Skoczylas, brafitterka.

Jako nieco zaleczona (nie ma to jak mieć męża, jako rzekomy głos rozsądku "po co ci piąty balsam do ciała, przecież nie zużyłaś tamtych!) maniaczka balsamów i wszelkich smarowideł ze szczególnym zainteresowaniem przyglądałam się pokazowi Pat&Rub, który połączony był z testowaniem prezentowanych produktów i zachęcił mnie do zakupienia paru ich kosmetyków - szczególnie kusząca jest seria rewitalizująca, której zapach mnie zachwycił! Uwielbiam produkty z cytrynową nutą, zapachowy strzał w dziesiątkę. 

Krótka historia firmy i wstępny opis kosmetyków. 

Bardzo interesujący i zapadający w pamięć zapach, bardzo lubię kosmetyki z kozim mlekiem, świetnie działają na skórę. 

W czerwonym woreczku prezent od firmy - dwa kosmetyki.
 A z przodu różniste produkty, które można była testować. 


 Mi w paczuszce trafiło się masło do ciała z serii orzeźwiającej i krem na zimę dla Okrucha - z pewnością wypróbujemy. 
Dla Okrucha najlepszą zabawą było jeżdżenie wózkiem i oczywiście przebieganie przez źwi... te na spotkaniu były interesujące, choć nie otwierały się automatycznie. Były natomiast zupełnie szklane i wspaniale przystawiało się do nich buziaka udając glonojada i żądając, żeby mamusia koniecznie, ale to koniecznie również przykładała swoją paszczę - z drugiej strony - dając sobie w ten sposób całuski... (tylko dzięki obecności Statecznego mogłam skupić się na tym, co dzieje się na spotkaniu, to on przejął latanie za Dziecięciem i zabawę w glonojady).


 Nie obyło się bez najechania na stół i ludzi.

 Zmora rodziców - źwi. Czasem czujemy się przez to jak w tym skeczu kabaretu Moralnego Niepokoju, a Okruch odgrywa stanowczo rolę sprzedawcy.

W związku z brakiem drzemki Okrucha zabraliśmy się do domu przed zakończeniem programu. Czekali na nas zresztą stęsknieni Dziadkowie u których Okruch miał tego dnia nocować, a tym samym Stateczni mieli okazję się wyspać i bardzo nas do tego ciągnęło. 

W domu - już na spokojnie, kiedy Dziecię szykowało się do snu u Dziadków, przyszedł czas na rozpakowanie paczek... (specjalnie czekałam, aż małe, ciekawskie stworzonko będzie daleko)

 Było co oglądać... od kosmetyków, przez książeczki, zakładki do książek, próbki płatków śniadaniowych i makaronów naszej lokalnej Lubelli, aż po pendrajwy...

 Torba blogera... 

 Urocze zakładki, które znacznie lepiej prezentują się na żywo, niż na zdjęciach robionych wieczorową porą...

 A to akurat wygrana w loterii.



 Książeczki, gazetki i przepiśnik!

Kosmetyki!

Czas upłynął szybko - przyjemne towarzystwo, ciągle coś się działo. Na stołach przekąski, miejsce ze słodkościami, kącik kawowy. Dzieciaki miały raj (no, nie tylko dzieciaki...) bo w zasięgu ich rączek stały owoce, żelki, ciasteczka, babeczki, paluszki, soczki i inne przyjemności - wszystko, co takie skrzaty lubią. 

A teraz czas zakończyć i korzystać ze snu. Wciąż idą ząbki i jeszcze plącze się infekcja, więc korzystamy ze snu ile się da. A da się niewiele, więc sami rozumiecie.

Dobrej nocy! 


A poniżej firmy, które przyłączyły się do spotkania, a o których nie wspomniałam wyżej: 

Indywidualne magnesiki z logo uczestniczek: Pixgraf,

Przepiękne torby do zapakowania gifów:  All Bag


Patron medialny spotkania Mama w Lublinie

wtorek, 9 września 2014

I w końcu o tych urokach...

... Szwajcarii oczywiście.

 Wcale nie tak łatwo, żeby flaga ładnie zapozowała! 


Kiedy w końcu odsapnęliśmy po podróży przyszedł czas na wycieczki!
Muszę tutaj bić pokłony przed W. - mimo zmęczenia zaraz po pracy zabierał nas z Gochą w różne miejsca, żebyśmy mogli jak najwięcej zwiedzić. 

Jako pierwsze odwiedziliśmy miasteczko Rapperswil. Przepiękne miejsce z Polskim Muzeum na zamku
Do samego muzeum nie weszliśmy - dojechaliśmy już po godzinach otwarcia, a i nie byłaby to zresztą szałowa atrakcja dla Okrucha (znużony Okruch plus przestrzeń z eksponatami... takim wyzwaniom dziękujemy). 
 Widok z góry... (stąd)

 Uwielbiam zachody słońca...

 ... choć zdjęcia i tak nie oddadzą ich uroku.

 Molo, wciąż Rapperswil.


Po Rapperswil pospacerowaliśmy, podziwialiśmy łódki, przejrzystość wody i wielkość kaczek i ryb (jedne i drugie robiły wrażenie...). W trakcie drogi na molo przetestowaliśmy siłownię na świeżym powietrzu - niektórych urządzeń nie potrafiłam ogarnąć bez instrukcji, ale okazało się (po jej przeczytaniu) że znacznie zabawniej i intensywniej wychodziło improwizowanie, niż działanie zgodnie z zaleceniami... nawet jeśli raz zawinęłam się wokół sprzętu tak, że nie wiedziałam jak z niego zejść, żeby nie potłuc tyłka - czego nie robi się, żeby być fit. 

Kolejną atrakcją było zwiedzanie najbliższej okolicy - a że Fällanden jest piękne (jak i wszystkie miejsca, które oglądaliśmy) to i nie odczuwaliśmy potrzeby częstych wyjazdów. Już samo wyjście za blok pozwalało wzdychać z zachwytem i w pełni się odprężyć. No, chyba, że akurat Dziecię zaczynało zwiewać w stronę wody, albo ulicy. Albo chcieć jogurt. Albo chcieć brzoskwinię, którą chwilkę wcześniej rzucił w pole, bo tak.

Takie tam z osiedla...  ;)

Bo najważniejsze, to wygodna podróż.

 Również najbliższa okolica.

 Punkt widokowy za blokiem.

 Oczywiście Okruch woli biegać, niż podziwiać widoki - widoki są przereklamowane.

 Wszędobylskie kwiatki! Uwielbiam...

... wszędobylskie okiennice - również.


Któregoś dnia Gospodarze postanowili przybliżyć nam góry, które dotąd podziwialiśmy na horyzoncie. 
I tak wybraliśmy się do Interlaken, zahaczając o inne miejscowości.
W drodze zawzięli się na nas rowerzyści. Słowo daję! Byli wszędzie.
Okazało się, że tego dnia odbywał się jakiś maraton. Najpierw na wąskich górskich drogach mijaliśmy kolarzy sporadycznie, ale później... później jechaliśmy za nimi w żółwim tempie wyczekując dogodnego momentu, bądź ich uprzejmości, żeby jakoś omijać te grupki, których z każdym kilometrem było więcej. Nie ma tego złego - dzięki tempu w jakim jechaliśmy mogliśmy podziwiać widoki za oknem, a i zdjęcia jak na okoliczność okna samochodowego i komórki w roli aparatu wychodziły zupełnie przyzwoite.
Kiedy zjechaliśmy z gór, żeby zjeść obiad w pobliskim miasteczku okazało się, że właśnie tam jest meta i właśnie wtedy większość kończyła wyścig.


Jedno z piękniejszych miejsc, jakie widziałam podczas wakacji - Interlaken. 

 Wspominałam, że przez szybę...

 ... i że komórką.


 Chmury w zasięgu ręki!

Okruch i Sherlock. Sherlock ma fajkę, a Okruch lizaka.  

To jeszcze nie koniec tego, czym chcę się z Wami podzielić, ale czas na drobną przerwę od wakacyjnych wspomnień. W najbliższych postach relacja z Blogowego Piękna Mam - czyli spotkania blogerów w Lublinie... i trochę więcej Statecznej codzienności. A w między czasie podsumowanie wakacji i tego, co komu podobało się w nich najbardziej.

A teraz idziemy ze Statecznym świętować kubkiem herbaty fakt, że Okruch w końcu zjadł coś więcej niż jogurt! Po trzech dniach odmawiania posiłków (zapalenie gardła...) w końcu przełknął rosół!

niedziela, 7 września 2014

Szwajcarskie wakacje czas zacząć, czyli poznajemy Ciocię Bu.

Czas na dalszą relację z naszych wakacji!
Jak już wspominałam w ostatnim poście - podróż była dość intensywna, ale muszę przyznać, że i całkiem krótka. Wyruszyliśmy z domu w okolicy trzynastej, a samochód odstawiliśmy na parking w okolicy siedemnastej. Dwie godziny na lotnisku zleciały naprawdę szybko, a sam lot to już czysta przyjemność, bo Okruch zasnął jak tylko samolot oderwał się od ziemi.
Kryzys nastąpił po wylądowaniu w Zurychu.
Jak na nasze dziecię było już późno. W domu spałby w swoim łóżeczku już od około dwóch godzin, a tu nagle obudził go hałas na lotnisku, przy odbieraniu bagażu. Kiedy otworzył oczy raziło go silne światło, dookoła mnóstwo obcych ludzi, harmider. Dłuższą chwilę potrwało, zanim udało nam się go uspokoić. Przez moment nie chciał być na rękach i zdezorientowany rzucał się tak, że musieliśmy go postawić na podłodze, gdzie kontynuował krzyki. W końcu Statecznemu udało się go przytulić i nieco uspokoić. Kiedy już nieco się rozbudził wyszliśmy do czekających na nas gospodarzy - Cioci Bu i Wujka Aaa (o tym skąd te określenia już za chwilkę). Kolejny atak złości miał miejsce w samochodzie - Okruch był mocno zaniepokojony, że wsadzamy go do nieznanego mu auta, obcego fotelika, a z przodu siedzą jacyś ludzie. Cały czas tłumaczyłam mu co się dzieje, gdzie jesteśmy i że wszystko jest w najlepszym porządku, ale Dziecię zajęte było wyrażaniem swojego niezadowolenia. Na szczęście udało się usadzić go w foteliku. Kolejny plus, że nasi przyjaciele mieszkają w niewielkiej odległości od lotniska i już po parunastu minutach siedzieliśmy przy stole czekając na kolację. Tutaj Okruch znacznie się rozluźnił. Podejrzewam, że rozbudził się, zaczął kojarzyć co się dzieje i mając nas na oku zwiedzał salon. I jakimś cudem udało nam się go ponownie uśpić zaraz po (pysznej) kolacji, jakoś w okolicy północy - wszyscy zresztą byliśmy zmęczeni i potrzebowaliśmy nieco odpoczynku.

Pierwszy dzień upłynął nam na rozpakowaniu i poznawaniu mieszkania. Okruch miał czas pochodzić po wszystkich pomieszczeniach, porozglądać się i wybadać, gdzie są miejsca, w których będzie mógł się najlepiej bawić...

Pierwsze, co pokazaliśmy Okruchowi to szafeczkę z zabawkami, sam odnalazł tak wspaniałe miejsca zabaw jak wanna, krzesło i biurko, czy balkon.

Gosia poszła do pracy, a my mieliśmy czas, żeby nieco się ogarnąć.
W ciągu dnia odwiedziła nas ze swoją podopieczną (jest nianią) i zabrała na pobliski plac zabaw.

 Domek ze ślizgawką wyjątkowo spodobał się Okruchowi.

I tu muszę wyjaśnić skąd wzięła się Ciocia Bu.
Z Gosią, z racji odległości, kontaktujemy się głównie przez Skype. I stamtąd kojarzył ją Okruch. Jego ulubioną zabawą z ciocią-z-monitora było chowanie się poza zasięg kamerki i wyskakiwanie z okrzykiem "bu"... wtedy Gocha podskakiwała z piskiem, a Dziecię zaśmiewało się w głos. Już pierwszego dnia przypomniał sobie tę zabawę i zaczął Gochę straszyć. Od tej pory na pytanie "gdzie jest Ciocia?" czy prośbę "zawołaj Ciocię" najpierw podchodził do niej i wołał "bu"... szybko okazało się, że to nie tylko zabawa, ale i określenie, jakie Gosi przypisał.
Nie wiedzieć czemu jedynie Wojtka (męża Gosi) straszył od początku chrapliwym okrzykiem "aaaaa"... i jak nietrudno się domyślić nowy Wujek bardzo szybko stał się Wujkiem Aaa.
Kiedy tylko Okruch przypisał im pewne cechy i co nieco wybadał na ile może sobie przy nich pozwolić zaakceptował w pełni nowe miejsce i bawił się niesamowicie...

 Z Wujkiem Aaa wspaniale oglądało się Tutitu o "pojazdach specjalnych"...

A o tym co działo się przez kolejne dni opowiemy jutro. Słowo daję, że miałam plan pięknie zmieścić wszystko w jednym poście, ale Okruszysko bardzo ciężko przechodzi ząbkowanie (dolne dwójka i trójki) i już wylądował w naszym łóżku, gdzie wybudza się ciut mniej, niż w swoim. Coś mi się wydaje, że czeka nas ciężka nocka, więc po resztę opowieści wakacyjnych zapraszam jutro.

A dziś dobrej i spokojnej nocy szczególnie rodzicom ząbkujących pociech!

czwartek, 4 września 2014

Jak wyjechać na wakacje i nie zwariować przed dotarciem do celu... - krótki (nie)poradnik podróżowania z Okruchem.

Stateczny blog został solidnie zaniedbany - wakacje sprzyjały lenistwu, ale czas wracać.

Na rozgrzewkę małe wspomnienia urlopowe.
Wraz z początkiem roku dostaliśmy zaproszenie do Szwajcarii... niewiele myśląc zarezerwowaliśmy bilety i zaczęło się oczekiwanie na końcówkę sierpnia.

Od razu zaczęliśmy się zastanawiać jak Okruch zniesie podróż. Nie chodziło tylko o lot, ale i dojazd do Warszawy... powiedzmy, że nasze Dziecię to żywe srebro - długo nie usiedzi w miejscu, musi czuć się swobodnie, mieć miejsce do biegania, jeżdżenia samochodzikami i tym podobnych atrakcji.

Jak dotąd najdalej wyjeżdżaliśmy niewiele ponad sto kilometrów od miejsca zamieszkania - ta podróż była więc dla nas wyzwaniem (na marginesie pierwszym okazało się spakowanie bagaży trzech osób do dwóch walizek tak, żeby żadna z nich nie przekroczyła 23 kilogramów... wcześniej miałam problem, żeby zmieścić swoje rzeczy, a co mówić o sytuacji, w której Okruszysko wymaga zabrania pieluszek, sterty ciuchów, zabawek, kosmetyków i wielu innych rzeczy...)

W końcu nadszedł dzień wyjazdu. Jakimś cudem udało mi się ogarnąć bagaże, przygotować prowiant i wyruszyliśmy. Okruch pokazał co potrafi już na początku - wyjechaliśmy w porze drzemki, więc marudzenie rozpoczęło się bardzo szybko.
Celowo postanowiliśmy wyjechać w południe, choć lot mieliśmy dopiero pod wieczór.
Przewidzieliśmy solidny zapas czasowy na ewentualne przymusowe postoje, wybieganie Szkraba, zjedzenie obiadu i wypicie kawy. Znamy naszego syna - wiedzieliśmy czego możemy się spodziewać.

Pierwszy błąd popełniłam tuż po wyjeździe (a co będę marnowała czas) i dałam Okruchowi smoka, a ten niewiele myśląc zasnął. Stateczny uprzedzał mnie, że na stacji Okruch z pewnością się wybudzi, bo zawsze się wybudza i żebym poczekała z dawaniem smoka do tankowania... no ale powiedzcie - kto by słuchał męża?
Miał rację - wszystko jego wina.
Okruch zdrzemnął się piętnaście minut, wybudził natychmiast po rozpoczęciu tankowania, a potem kolejną godzinę pokazywał się z tej brzęczącej strony.

 Książeczki. Przed drzemką służyły głównie do rzucania po samochodzie. Utrwaliłam krótką chwilę tuż po wyjeździe, kiedy książeczka jeszcze była oglądana. 


Plusem było zabranie przekąsek - biszkopty, jogurt, paluszki dla dzieci. 
Błędem było podawanie mu ich przed obiadem (przeżuwające dziecko to cichsze dziecko... ale to też najedzone dziecko).

W temacie obiadów i błędów pozostając - nie polecam spontanicznego zatrzymywania się w drodze w pierwszej knajpie do której udało się zjechać, kiedy żołądki zaczęły domagać się posiłku. Nam trafiła się taka, w której nikt się nami nie interesował, jedzenie było średnie, a jedynym plusem okazała się uprzejmość Pani z obsługi, która dała mi klucze do pokoju, żebym mogła zmienić pieluchę Okruchowi (no niestety, nie ma miejsca do przewijania, trzeba nadrabiać). Dziecięciu spodobały się też dzieci kogoś z obsługi, które biegały po lokalu... i skutecznie odciągały jego uwagę od posiłków. Kusiły do zabawy wbiegając i wybiegając z miejsc, do których klienci dostępu nie mają (zaplecze, kuchnia itp.) a z pewnością gdybym pozwoliła mu z nimi szaleć wbiegałby tam razem z nimi.

Po obiedzie ruszyliśmy w drogę. Samochód zostawiliśmy na parkingu, a jego obsługa podwiozła nas na lotnisko i tu - niespodzianka. Jakiś nieogarnięty człowiek zostawił swój bagaż na pastwę losu i dzięki temu mogliśmy podziwiać wozy straży lotniska, policji i różnych służb oraz postać nieco w tłumie ludzi i walizek, nim pozbyto się potencjalnie niebezpiecznego pakunku. 

Kiedy już udało nam się wejść Stateczny postanowił poszukać miejsca odprawy, a ja zostałam z tobołami i Okruchem. Cóż - nauczona doświadczeniem sprzed chwili nie chciałam zostawiać bagaży samych, ale Dziecię bardzo szybko pokazało mi, że to nie takie proste... już zaczynałam rozumieć prowodyra poprzedniego alarmu - a może to też była jakaś mama bezmyślnie pozostawiona przez ojca dziecka, który to przemieszczając się swobodnie i beztrosko po lotnisku nie pomyślał, jakie atrakcje jej zapewnia... albowiem w okolicy naszych krzesełek były źwi. Tak - źwi. Ale nie byle jakie, bo automatyczne! 
Takie do których się podbiega z piskiem radości, a one się same otwierają, nie potrzeba do tego ani Taty, ani Mamy - wystarczy biegać. Okruch był w siódmym niebie, a ja miałam się nieco gorzej.
Kolejna nauczka podczas podróży z dzieckiem - zasłonić mu oczy podczas przechodzenia przez automatyczne drzwi, oddalenie się od nich możliwie jak najdalej i pilnowanie, żeby Dziecię w żadnym wypadku ich nie zauważyło.
Być może Stateczny ma jakieś tam przeczucia, a może po prostu do powrotu zachęciły go radosne piski pierworodnego - w każdym razie zjawił się dość szybko - mogłam wygodnie się rozsiąść pilnując walizek, kiedy on razem z Maluchem biegał w okolicy wejścia/wyjścia.

Nadeszła godzina odprawy! Dobrze się składało, bo Stateczny zaczynał łapać zadyszkę, a próby odciągania Okrucha kończyły się rozpaczą. Przez chwilę jego, potem trochę naszą. Już widziałam tę wielką aferę, kiedy zabierzemy mu najlepszą zabawkę (swoją drogą kto to wymyślił, żeby drzwi na lotnisku było tak dużo! Gdzie człowiek nie pójdzie, tam źwi i źwi... serca nie mają) i zaciągniemy w kierunku obsługi.
Jak zwykle przy stawianiu bagażu na wagę poczułam lekki stres - wizja dopłacania za nadbagaż niezbyt mi się uśmiechała. 
Wszystko jednak poszło dobrze. Okruch zainteresowany jeżdżącymi walizkami nawet nie rozpaczał za poprzednią atrakcją.

Zgrabnie przeszliśmy przez wszystkie bramki. Zrobiło się lżej - pozostał nam jedynie wózek i bagaże podręczne (które zresztą w nim jeździły), a Okruch zajął się bieganiem i przyglądaniem się wystawom. Jeżdżenia w wózku odmówił, bo przecież nie po to nauczył się biegać, żebyśmy teraz wygodnie prowadzili sobie spacerówkę, zamiast zasuwać za nim po lotnisku (ale mimo to super pomysłem jest odbieranie wózka od rodziców dopiero w rękawie, przed samiutkim wejściem do samolotu, wiele ułatwia!).
Gorsze jest to, że nie mogłam nigdzie zlokalizować miejsca do przewijania dzieci i zmieniałam Okruchowi pieluszkę w mniej zaludnionej części, na dość niewygodnych krzesełkach... jednak zanim zacznę narzekać na lotnisko najpierw sprawdzę, czy to moje gapiostwo, czy faktycznie takiego miejsca nie było.

Nareszcie nadszedł czas lotu!
Pierwszy bunt zaczął się, kiedy trzeba było Dziecię przypiąć pasami. Ale tutaj super sprawdził się tablet, a na nim (na początek) Pou.

 
Lubimy tablety. Lubimy Pou. Uwielbiamy, kiedy dziecię grzecznie bawi się z Pou, zamiast szaleć w samolocie (czy samochodzie). 

No to lecimy...

Cały lot Okruch przespał (zasnął zaraz po wystartowaniu), a razem z nim spał Stateczny. 

Zazdroszczę im zdolności zasypiania migiem wszędzie i w niemal każdej pozycji...

O tym co działo się na miejscu i jak przebiegały nasze szwajcarskie wakacje - w kolejnym poście. 

Jeśli macie jakieś spostrzeżenia z podróżowania ze swoimi Maluchami - podzielcie się nimi w komentarzach!