czwartek, 4 września 2014

Jak wyjechać na wakacje i nie zwariować przed dotarciem do celu... - krótki (nie)poradnik podróżowania z Okruchem.

Stateczny blog został solidnie zaniedbany - wakacje sprzyjały lenistwu, ale czas wracać.

Na rozgrzewkę małe wspomnienia urlopowe.
Wraz z początkiem roku dostaliśmy zaproszenie do Szwajcarii... niewiele myśląc zarezerwowaliśmy bilety i zaczęło się oczekiwanie na końcówkę sierpnia.

Od razu zaczęliśmy się zastanawiać jak Okruch zniesie podróż. Nie chodziło tylko o lot, ale i dojazd do Warszawy... powiedzmy, że nasze Dziecię to żywe srebro - długo nie usiedzi w miejscu, musi czuć się swobodnie, mieć miejsce do biegania, jeżdżenia samochodzikami i tym podobnych atrakcji.

Jak dotąd najdalej wyjeżdżaliśmy niewiele ponad sto kilometrów od miejsca zamieszkania - ta podróż była więc dla nas wyzwaniem (na marginesie pierwszym okazało się spakowanie bagaży trzech osób do dwóch walizek tak, żeby żadna z nich nie przekroczyła 23 kilogramów... wcześniej miałam problem, żeby zmieścić swoje rzeczy, a co mówić o sytuacji, w której Okruszysko wymaga zabrania pieluszek, sterty ciuchów, zabawek, kosmetyków i wielu innych rzeczy...)

W końcu nadszedł dzień wyjazdu. Jakimś cudem udało mi się ogarnąć bagaże, przygotować prowiant i wyruszyliśmy. Okruch pokazał co potrafi już na początku - wyjechaliśmy w porze drzemki, więc marudzenie rozpoczęło się bardzo szybko.
Celowo postanowiliśmy wyjechać w południe, choć lot mieliśmy dopiero pod wieczór.
Przewidzieliśmy solidny zapas czasowy na ewentualne przymusowe postoje, wybieganie Szkraba, zjedzenie obiadu i wypicie kawy. Znamy naszego syna - wiedzieliśmy czego możemy się spodziewać.

Pierwszy błąd popełniłam tuż po wyjeździe (a co będę marnowała czas) i dałam Okruchowi smoka, a ten niewiele myśląc zasnął. Stateczny uprzedzał mnie, że na stacji Okruch z pewnością się wybudzi, bo zawsze się wybudza i żebym poczekała z dawaniem smoka do tankowania... no ale powiedzcie - kto by słuchał męża?
Miał rację - wszystko jego wina.
Okruch zdrzemnął się piętnaście minut, wybudził natychmiast po rozpoczęciu tankowania, a potem kolejną godzinę pokazywał się z tej brzęczącej strony.

 Książeczki. Przed drzemką służyły głównie do rzucania po samochodzie. Utrwaliłam krótką chwilę tuż po wyjeździe, kiedy książeczka jeszcze była oglądana. 


Plusem było zabranie przekąsek - biszkopty, jogurt, paluszki dla dzieci. 
Błędem było podawanie mu ich przed obiadem (przeżuwające dziecko to cichsze dziecko... ale to też najedzone dziecko).

W temacie obiadów i błędów pozostając - nie polecam spontanicznego zatrzymywania się w drodze w pierwszej knajpie do której udało się zjechać, kiedy żołądki zaczęły domagać się posiłku. Nam trafiła się taka, w której nikt się nami nie interesował, jedzenie było średnie, a jedynym plusem okazała się uprzejmość Pani z obsługi, która dała mi klucze do pokoju, żebym mogła zmienić pieluchę Okruchowi (no niestety, nie ma miejsca do przewijania, trzeba nadrabiać). Dziecięciu spodobały się też dzieci kogoś z obsługi, które biegały po lokalu... i skutecznie odciągały jego uwagę od posiłków. Kusiły do zabawy wbiegając i wybiegając z miejsc, do których klienci dostępu nie mają (zaplecze, kuchnia itp.) a z pewnością gdybym pozwoliła mu z nimi szaleć wbiegałby tam razem z nimi.

Po obiedzie ruszyliśmy w drogę. Samochód zostawiliśmy na parkingu, a jego obsługa podwiozła nas na lotnisko i tu - niespodzianka. Jakiś nieogarnięty człowiek zostawił swój bagaż na pastwę losu i dzięki temu mogliśmy podziwiać wozy straży lotniska, policji i różnych służb oraz postać nieco w tłumie ludzi i walizek, nim pozbyto się potencjalnie niebezpiecznego pakunku. 

Kiedy już udało nam się wejść Stateczny postanowił poszukać miejsca odprawy, a ja zostałam z tobołami i Okruchem. Cóż - nauczona doświadczeniem sprzed chwili nie chciałam zostawiać bagaży samych, ale Dziecię bardzo szybko pokazało mi, że to nie takie proste... już zaczynałam rozumieć prowodyra poprzedniego alarmu - a może to też była jakaś mama bezmyślnie pozostawiona przez ojca dziecka, który to przemieszczając się swobodnie i beztrosko po lotnisku nie pomyślał, jakie atrakcje jej zapewnia... albowiem w okolicy naszych krzesełek były źwi. Tak - źwi. Ale nie byle jakie, bo automatyczne! 
Takie do których się podbiega z piskiem radości, a one się same otwierają, nie potrzeba do tego ani Taty, ani Mamy - wystarczy biegać. Okruch był w siódmym niebie, a ja miałam się nieco gorzej.
Kolejna nauczka podczas podróży z dzieckiem - zasłonić mu oczy podczas przechodzenia przez automatyczne drzwi, oddalenie się od nich możliwie jak najdalej i pilnowanie, żeby Dziecię w żadnym wypadku ich nie zauważyło.
Być może Stateczny ma jakieś tam przeczucia, a może po prostu do powrotu zachęciły go radosne piski pierworodnego - w każdym razie zjawił się dość szybko - mogłam wygodnie się rozsiąść pilnując walizek, kiedy on razem z Maluchem biegał w okolicy wejścia/wyjścia.

Nadeszła godzina odprawy! Dobrze się składało, bo Stateczny zaczynał łapać zadyszkę, a próby odciągania Okrucha kończyły się rozpaczą. Przez chwilę jego, potem trochę naszą. Już widziałam tę wielką aferę, kiedy zabierzemy mu najlepszą zabawkę (swoją drogą kto to wymyślił, żeby drzwi na lotnisku było tak dużo! Gdzie człowiek nie pójdzie, tam źwi i źwi... serca nie mają) i zaciągniemy w kierunku obsługi.
Jak zwykle przy stawianiu bagażu na wagę poczułam lekki stres - wizja dopłacania za nadbagaż niezbyt mi się uśmiechała. 
Wszystko jednak poszło dobrze. Okruch zainteresowany jeżdżącymi walizkami nawet nie rozpaczał za poprzednią atrakcją.

Zgrabnie przeszliśmy przez wszystkie bramki. Zrobiło się lżej - pozostał nam jedynie wózek i bagaże podręczne (które zresztą w nim jeździły), a Okruch zajął się bieganiem i przyglądaniem się wystawom. Jeżdżenia w wózku odmówił, bo przecież nie po to nauczył się biegać, żebyśmy teraz wygodnie prowadzili sobie spacerówkę, zamiast zasuwać za nim po lotnisku (ale mimo to super pomysłem jest odbieranie wózka od rodziców dopiero w rękawie, przed samiutkim wejściem do samolotu, wiele ułatwia!).
Gorsze jest to, że nie mogłam nigdzie zlokalizować miejsca do przewijania dzieci i zmieniałam Okruchowi pieluszkę w mniej zaludnionej części, na dość niewygodnych krzesełkach... jednak zanim zacznę narzekać na lotnisko najpierw sprawdzę, czy to moje gapiostwo, czy faktycznie takiego miejsca nie było.

Nareszcie nadszedł czas lotu!
Pierwszy bunt zaczął się, kiedy trzeba było Dziecię przypiąć pasami. Ale tutaj super sprawdził się tablet, a na nim (na początek) Pou.

 
Lubimy tablety. Lubimy Pou. Uwielbiamy, kiedy dziecię grzecznie bawi się z Pou, zamiast szaleć w samolocie (czy samochodzie). 

No to lecimy...

Cały lot Okruch przespał (zasnął zaraz po wystartowaniu), a razem z nim spał Stateczny. 

Zazdroszczę im zdolności zasypiania migiem wszędzie i w niemal każdej pozycji...

O tym co działo się na miejscu i jak przebiegały nasze szwajcarskie wakacje - w kolejnym poście. 

Jeśli macie jakieś spostrzeżenia z podróżowania ze swoimi Maluchami - podzielcie się nimi w komentarzach!


6 komentarzy:

  1. U nas podróżowanie jest na szczęście dużo łatwiejsze. Gucio dość dobrze znosi dłuższe siedzenie w foteliku. Zajmuje się na przemian "czytaniem" książeczek i zabawą samochodzikami. Na przekąski u nas najlepiej sprawdzają się paluszki. Jogurtu Młody odmawiał, inny prowiant też raczej niechętnie. Na postojach trochę polatał, popił i można było jechać dalej. W podróży łatwo mu zająć uwagę. Np. po drodze były elektrownie wiatrowe, więc jak zobaczył to mówię: "To teraz szukamy następnych wiatraczków", a on patrzył za okno. Podobnie sprawdzają się kombajny i traktory za oknem. Przewijanie mam opanowane w samochodzie na tylnym siedzeniu. Przewijak turystyczny na tylną kanapę, Gucia na przewijak, szast, prast i pielucha zmieniona. Robiłam tak w podróży, robiłam tak w Kazimierzu i w Lublinie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Okruch w samochodzie wsunie wszystko, problem jest potem jedynie z obiadem. Szczególnie, że jesteśmy w okresie ja-to-chcę-i-koniec i ząbkowania, kiedy lubi iść na łatwiznę i zaspokoić głód biszkoptem albo jogurtem...

      Niestety problemem w samochodzie są u nas "źwi", bo po pewnym czasie Okruch bardzo-strasznie-koniecznie musi je otworzyć... oczywiście mają blokadę, więc nie ma takiej możliwości, co jeszcze bardziej go irytuje i zaczyna się pisk i wyrażanie niezadowolenia.

      Przewijać i my przewijamy w samochodzie, czy gdzie tam akurat jest możliwość, mamy ze sobą tetrę, albo podkład, żeby na tym kłaść Okrucha... ale odkąd mamy dziecko zwracam uwagę na miejsca "przyjazne dzieciom" i rodzicom... nie przepadam za tymi zupełnie pod tym kątem nie przemyślanymi. I tak właśnie w tej knajpie było... na szczęście nadrobiono to udostępnieniem nam pokoju. Jeśli staję gdzieś na postój, a szczególnie w miejscu na trasie, gdzie z pewnością wielu rodziców z dziećmi przystaje, to chcę mieć tę wygodę i przewinąć dziecko w dobrych warunkach.

      Usuń
  2. Myśmy z maluchami jeździli prawie od urodzenia, chyba każdy musi sobie wyrobić własny system podróżowania :)) Co jedynie mogę powiedzieć to zdecydowanie nie polecam jogurtów na drogę. Za każdym razem kończyło się to mdłościami. Dziś już właściwie wiem, że nawet jeśli wyjeżdżamy popołudniu to od rana dzieciaki nie dostają nic mlecznego. A jeśli chodzi o przewijanie to woziłam ze sobą taki kocyk podszyty czym w rodzaju ceratki i właściwie przewijałam wszędzie, raz nawet na stole w restauracji w kąciku, za zgodą obsługi i tak, żeby nikt z gości nie widział.
    My zjeździliśmy kawałek Szwajcarii w te wakacje, ciekawa jestem jak Twoje wrażenia :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Robię już kolejne podejście do opisania wakacji, ale mam nadzieję, że już jutro uda mi się przejść do sedna sprawy i w końcu się nią pozachwycać... bo co tu dużo kryć - bardzo nam się spodobała.

      Usuń
  3. Dziedzic nas zaskoczył bardzo, Psica nie mniej, prawie całą drogę nad morze przespali :p pozwolili na 1! 15 minutowy (bo przecież, jak się Dziedzic wybudził to juz nie zaśnie) postój na 8 godz jazdy. Szybciej poszło niz jak jeździliśmy sami ;-)
    W powrotnej drodze były 2 postoje i mniej snu, Pierwszy postój na II śniadanie, drugi, bo Dziedziczątko zafajdało swoją kupą siebie, fotelik i zabawki :-D Nasza wina, bo widzieliśmy, że kupa poszła, no ale tak spokojnie siedział, szkoda było się zatrzymywać...
    I tak w Warszawie, na gwałt szukaliśmy miejsca na postój, a aromat kupska, w tym czasie, rozprzestrzeniał się po samochodzie.
    W samochodzie przewijamy w bagażniku, no ale my kombi mamy.
    Fajnie, że przeżyliście podróż i odprawę i lot.. Szacun :-)
    Źwi są podłe, a podlejsi ludzie, którzy ich tyle montowali. Powinny być ciężki i otwierać sie z trudem :-D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ooo przygoda z kupą. Też nam się zdarzała, ale w wózku. Mam nadzieję, że ta fotelikowa nas ominie :D

      A w temacie drzwi "Powinny być ciężki i otwierać sie z trudem" - jak Ty dobrze rozumiesz moje potrzeby!

      Usuń