niedziela, 28 września 2014

Stateczna Matrona w delegacji...

... to brzmi dumnie!
I w zasadzie nawet nie do końca jest to kłamstwo.
Otóż Stateczna po uprzednich długich, telefonicznych i internetowych ustaleniach z Krakowską Przyjaciółką postanowiła do niej wyruszyć.
Gwoli wyjaśnienia szykujemy razem spory projekt, który chciałybyśmy wcielić w życie już w pierwszej połowie października. Praca przez sieć idzie nam dobrze, ale pewne rzeczy lepiej ustalać będąc w jednym mieście, najlepiej paszcza w paszczę, co po pierwsze jest znacznie bardziej komfortowe, a po drugie tak pracuje się znacznie wydajniej. 
Stateczna (jak zawsze) potrzebowała urlopu, więc wszystko ułożyło się dość niesamowicie.
 I tak oto proces twórczy trwa, ale czymże byłaby delegacja bez roboczych wyjść-na-coś-dobrego...? Taki już się utarł zwyczaj z Krakowskimi, że jak tylko oni wpadają na nasz grunt, albo my odwiedzamy ich, to koniecznie musimy spożyć sushi.

 Sushi było więcej, ale pierwsza porcja została pożarta w tempie dość ekspresowym...

 Bardzo, bardzo, bardzo smaczne! 



 "Susharnia" Horai sushi zacnym miejscem jest.

A na osłodę wieczoru znalazła się i chwilka na orzeźwiającego drinka miętowego.

Teraz po obżarstwie (cóż, inaczej tego nie nazwiemy) i błogim lenistwie około-posiłkowym nadszedł czas na powrót do działań.

Stateczny natomiast radzi sobie w domu sam*. 
Może niektórzy dziwią się, że nigdy nie narzeka, kiedy wyjeżdżam (nawet na kilka dni)...

*
SM: Kochanie co macie w planach na sobotę?
S: Jedziemy na obiad do mojej mamy.
SM: Kochanie, co macie w planach na niedzielę?
S: Twoja mama zaprosiła nas na obiad.

SM: Kochanie zrobiłeś zakupy na te dni, kiedy mnie nie będzie? Pamiętaj, że musisz wcześniej przygotować obiad na kolejny dzień, bo inaczej ciężko będzie ci się wyrobić...
S: Moja mama podrzuciła nam garnek ogórkowej, zapas naleśników, pierogów i sosu do spaghetti już z mięsem...

Taki to się ustawi!
Mamusie rozpieszczą, a Małżonek się dziwi, jak żona się z czymś nie wyrobi... bo przecież jak to? On z dzieckiem i poprane miał i ugotowane - taki zaradny, nieprawdaż.

środa, 17 września 2014

Rzecz o spacerach, nankach i czepianiu się kończyn.

Ostatnio zauważyliśmy ze Statecznym, że jakoś tak nam nie po drodze ze sobą w domu - każde idzie do swoich zajęć, a zawsze czas "po pracy" był tym czasem wspólnym. Postanowiliśmy wziąć się za siebie i spędzamy wolne chwile na świeżym powietrzu - ciesząc się sobą, wygłupiając się i łapiąc resztki cieplejszych dni. W ramach powyższego byliśmy dziś na spacerze w parku i stwierdzamy, że jesień ruszyła pełną parą. Na chodnikach wszędobylskie liście i kasztany, drzewa zmieniają kolory, mimo pięknego słońca bez bluzy ani rusz, no i ten zapach w powietrzu... nie da się go pomylić z żadną inną porą roku.

Okruch jesień uwielbia - podobają mu się szeleszczące liście, kasztany, żołędzie (nie wiem czemu, ale zawziął się, że trzeba po nich skakać i irytuje się, bo nie pękają). Jarzębina za to pięknie strzela pod bucikami i sprawia mu taką frajdę, że nie daje się od niej odciągnąć.
Próbowaliśmy go wołać (ile można stać w jednym miejscu depcząc pomarańczowe kulki?!), brać za rączkę - nic. Wyrywał się i wołał "nie, nie, nie!" depcząc dalej.
Okej - uznaliśmy, że skoro taki uparty jest, to my go przechytrzymy... nie będzie nam tu taki Okruch rządził. Powiedzieliśmy, że idziemy i poszliśmy.
Schowaliśmy się tuż obok za jakimś pomnikiem/rzeźbą czy co to tam było i czekaliśmy... czekaliśmy... czekaliśmy.
Rzuciłam w jego stronę kasztanem (bardzo wychowawcze metody), żeby zachęcić go do rozejrzenia się - naiwnie myślałam, że jeszcze nie zauważył naszej nieobecności. Czekaliśmy. Czekaliśmy... Podniósł głowę! Rozejrzał się powoli, wzruszył ramionkami i... deptał dalej!
1:0 dla Okrucha.
Zaczęło się ściemniać, więc skorzystaliśmy ze skuteczniejszej metody - Stateczny wziął go na ręce i szybko oddalił się od fascynującej jarzębiny.

Są i nanki!

 Jeden to za mało...

A ten został odrzucony, bo pęknięty nanek (jak się okazuje) to nanek "bleh". 

Poza polowaniem na jarzębinę i kasztany troszkę pochodziliśmy po alejkach, ale bardzo szybko zaczęło się ściemniać i robić chłodno, a Okruch domagał się "ami i myj myj" - moje porządne dziecko.

Jedyna róża, która raczyła przyzwoicie wyjść na zdjęciu...


Przechodząc przez mostek zauważyliśmy kłódki. Nie wiem o co chodzi, ale gdzie nie pojadę tam napotykam się na to zjawisko: 

Było już ciemno, więc jakość zdjęcia żadna...

Pierwsze na co zwróciłam uwagę, to że niektóre z nich mają wygrawerowane imiona, daty i jakiś ozdobnik - serce, kwiat, wzorek. Niektóre posiadały daty (ślubu, zaręczyn?) co nawet poniekąd może być urocze.
Pierwsze co zauważył Stateczny?

S: Ej, wiesz która mi się najbardziej podobała?
SM: Nie wiem, która?
S [chichrając się]: Ta z Pauliną i wykreślonym imieniem. Coś im nie poszło, co?

A jeśli już przy Statecznym jesteśmy... 
Wczoraj okazało się, że bywa dobrym małżonkiem - przyniósł mi po pracy kwiaty i owoce
(że witaminki, bo żona biedna, chora, to i się należą). Miał czuja, bo tego dnia byłam już bardzo bardzo bliska cienkiej czerwonej linii i ucieczki z domu... 

A przypadkiem mam pod ręką odpowiednią kartkę... ;)

S: Patrz, tutaj masz borówki i maliny, żebyś witaminki zjadła. A tutaj masz kwiatki...
SM: Kochany jesteś, dziękuję!
S: Wybrałem takie, które ładnie zasychają - nikt nie zauważy, że ci zwiędły.

Jak mantrę powtarzam... "mój mąż jest mądry i dobry, kocham go..."

Na marginesie - poprosiłam go, żeby wstawił kwiaty do wazonu. Wazon stał w kuchni, w szafce. Poinstruowałam. Poszłam pod prysznic, wróciłam i zerkam na stół. 

SM: Na litość! Dlaczego te kwiatki stoją w dzbanku?
S: Jakim dzbanku? Sama kazałaś mi je wstawić do wazonu... 
SM: Do wazonu, a to dzbanek! Nie rozróżniasz? Wazon nie ma ucha i dzióbka! To, że coś jest szklane nie czyni tego z automatu wazonem!
S: Nie szukaj dziury w całym...
SM: ?!
S: No co, będziesz się kończyn czepiała?

Że ucho i dzióbek, nieprawdaż.