środa, 19 lutego 2014

Studenckie wtorki.

Już wspominałam, że mimo całej swej stateczności trzymam się solidnie tego ostatka "niedorosłości" jakim są dla mnie studia.
Na samą myśl, że niedługo będę musiała stać się w pełni dorosła jest mi przykro - znajomi, wykładowcy, klimat uczelni i studiowania... niezapomniane.
Ale!
Póki jeszcze jestem studentką staram się tym w pełni nasycić i nie narzekać.
I tak oto Okruszysko dwa dni w tygodniu jeździ do Dziadków, a ja wtedy mam czas na naukę i chodzenie na zajęcia (zalety ostatniego roku to stosunkowo niewielka ilość zajęć).
Przyznam się jednak, że te dwa dni, to nie tylko edukacja...
W poniedziałki zawsze rzucam się w wir sprzątania, zajęć i nauki, ale wtorki... wtorki to jest to!

We wtorek rano budzę się wyspana.
Robię sobie kawę i mgliście kojarzę, że rano małżonek (przed swoim wyjściem do pracy) budził mnie z pytaniem, czy jemy razem śniadanie. Oczywiście w każdy poniedziałkowy wieczór nastawiam się, że wstanę o szóstej i zjem razem z Małżonkiem... ale łóżko wydaje mi się w tym czasie bardziej pociągające.

Co różni wtorkowe śniadania od tych codziennych? Otóż wszystko widać na zdjęciu:



- Kot leżący na łóżku.
Nie Kot kiziany przez małe rączki i czekający na moment, w którym można zwiać gdzieś, gdzie go Okruszysko nie dosięgnie... Kot, który leży sobie spokojnie i niespiesznie bez obawy, że za chwilę dżem albo twaróg zostanie wsmarowany w jego sierść przy wielkiej dawce Okruchowej czułości.
- Pies leżący na podłodze - nie wśród sterty zabawek, nie ganiany i pacany po głowie swoją zabawką.
Pies ma gorzej niż Kot - mimo szczerych chęci jeszcze nie udało mu się wskoczyć na parapet (choć mam pewne podejrzenia, że kiedy zdecydujemy się na drugie dziecię, to i Pies będzie wystarczająco zmotywowany, żeby posiąść taką umiejętność).
- Stół bez odcisków wszystkiego, co do tej pory zdążyło pożreć Dziecię i co koniecznie musiało odcisnąć rączkami na blacie. Swoją drogą nigdy więcej stołu ze szklanym blatem. Tylko istota bez wyobraźni (drogi Mężu!) mogła coś takiego wymyślić.
- Kawa, sztućce i syrop na stole - nie w moich rękach, nie wysoko, żeby przypadkiem Okruszystko się nie poparzyło... tak po prostu na stole.

We wtorki wypijam ciepłą kawę.
Zjadam śniadanie bez pożądliwego wzroku Dziecięcia.
Myję głowę rano - tak, to jest duży przywilej, bowiem przy Okruchu pozostaje wieczorne mycie łepetyny, a dokładniej wtedy, kiedy Stateczny może się nim zająć.
Okruch natychmiast wykorzystałby sytuację, w której Matka z mokrą głową nie może szybko zabrać mu czegoś z rodzaju stanowczo-nie-dla-dzieci, a co jakimś cudem dorwał pod moją nieobecność (może to być ziemia z kwiatków, garść psiej/kociej sierści, kawałek tynku(!), czy cokolwiek, co przyjdzie mu akurat do głowy i co uda się zorganizować). Jeśli natomiast wezmę Okrucha ze sobą, kiedy myję głowę, to z pewnością zrobi sobie z kociej kuwety piaskownicę.

Na uczelni mogę się poczuć ł a d n i e. Oczywiście nie chcę powiedzieć, że nie jestem ładna na co dzień (jestem ruda i przyjazna, ładna, a do tego młoda i inteligentna, to chyba oczywiste i wcale nie wykluczające się aspekty mojego jestestwa), ale studenckie dni pozwalają mi poczuć się i n a c z e j.
Zdarza się, że jakiś dość nieogarnięty życiowo, niedowidzący i pewnie chwilę wcześniej trzaśnięty przez autobus (albo chociaż przytrzaśnięty przez drzwi) osobnik powie mi komplement i trochę poflirtuje. Oczywiście do momentu, kiedy zaproszona do baru odpowiadam "nie mogę z Tobą wyjść, po uczelni spieszę się do synka i męża" - wtedy takiemu (przypomnijmy niedowidzącemu i nieogarniętemu) osobnikowi opada szczęka i zwiewa, a ja czuję się doceniona, bo przecież to wspaniałe uczucie, jak ktoś się nami interesuje (nawet jeśli to jednostka pełna defektów, no ale jednak...) i nie spodziewa się po naszym zupełnie nieposiadającym zmarszczek i wypoczętym licu (ha, ha) bonusa w postaci stateczno-matroństwa.

Na uczelni można również odpowiadać na pytania nieco odmienne niż "gdzie są niby te bodziaki?", "dlaczego nie chcesz mi usmażyć schabowych?" i słuchać krzyków "tuti titu tit! daj!", "am, am, am...!", "neeee!".

Studiowanie pozwala mi na pobudzenie mózgu (przez pierwsze miesiące macierzyństwa miałam wrażenie, że posiadam w jego miejscu papkę dla niemowląt) i poczucie, że Stateczne Matrony mogą (i potrafią) wykazywać się na wielu polach, nie tylko tych domowych i rodzinnych.

A teraz wracam do czytania książek (aktualnie Gombrowicz naprzemiennie z Alice Munro), ale wcześniej druga (ciepła!) kawa.

Przed wieczorem pojadę cała stęskniona po mojego Okrucha i w końcu mocno go wyściskam i zabiorę do domu, żeby jutro móc wypić zimną kawę i turlać się z nim na podłodze, gdzie dostanę moc lepkich całusków i będę pocieszała smutnego buziaka, kiedy potknie się, coś mu nie wyjdzie, albo zwieje mu przedmiot kiziania.
 I o ile w niedzielę tęsknię do poniedziałku, to we wtorek (czy środę) tęsknię do mojego Okrucha i nie mogę się tych jego pisków radości oraz krzyków złości doczekać... właśnie tak jest, że te wszystkie tęsknoty i spełnienia mieszczą się w jednej Statecznej wcale, ale to wcale się nie wykluczając... ba! Dopiero kiedy się uzupełniają jest pełnia szczęścia.

piątek, 14 lutego 2014

Piątek czternastego.

Walentynki postanowiłam spędzić na całodziennym sprzątaniu i przejrzeniu zawartości szaf i szafeczek - taki oto zapalił się we mnie romantyzm.
Okruch miał być oddelegowany do Dziadków, Małżonek wziąć wolny dzień i przy lampce wina mieliśmy spędzić upojne chwile wśród papierzysk, ubrań i  worków na śmieci.
Skończyło się na tym, że Okruch wyruszył do Dziadków - a i owszem, ale Małżonek do Warszawy w celu odbycia bardzo-ważnego-spotkania-służbowego.

 Kiedy już zwlokłam się z łóżka (dziwnym trafem nieobecność moich chłopaków nasila trudności związane z wyjściem spod kołdry) odkryłam, że boli mnie głowa. Właściwie to nie boli... ale do dokładniejszego opisania stanu mojego samopoczucia musiałabym dobrać słowa, których postanowiłam na tym blogu nie używać.

Ruszając na poszukiwania tabletek przeciwbólowych zerknęłam na akwarium i zdziwiłam się - glonojad postanowił rozpocząć dzień leżeniem na grzbiecie (ryby mają grzbiety, nie plecy, prawda?). Poszukując tabletek zorientowałam się również, że nie posiadam mleka co oznacza, że nie będę piła kawy - a właściwie, że nie wypiję swojej porannej porcji mleka z kawą.

Okazało się również, że nie mam co jeść, bo miałam ochotę dokładnie na to, czego nie było w lodówce (gwoli ścisłości w lodówce nie było nic, bo zakupy miały przyjechać dopiero między dziesiątą a dwunastą).
Z poczuciem niespełnienia powlokłam się w stronę łóżka i ponownie zerknęłam na akwarium - glonojad z uporem wystawiał brzuszek do góry (ryby mają brzuszki?), a ja przeczuwałam, że to nie jest dobry znak - dzień wcześniej inna rybka długo leżakowała na boku i Małżonek był zmuszony (s)puścić ją na ostatnią wycieczkę w łazience.

Chwilę po powrocie do łóżka odebrałam telefon od Mamy, która poinformowała, że Okruch jest dziś wyjątkowo nieznośny i czy aby przypadkiem nie idą mu ząbki, bo niemożliwe, żeby jej wnusiątko bez powodu było złośliwe - nie chcąc martwić Mamy, że jednak mam pewne podejrzenia co do wrodzonej złośliwości własnego Dziecięcia przytaknęłam na zębową wymówkę - przecież Mama jest również Babcio-Nianią kiedy ja chodzę na uczelnię i nie należy jej zniechęcać.

Odebrałam jeszcze jeden sms i jeden telefon z marnej jakości informacjami i kiedy już zastanawiałam się nad tym, czy nie powinnam schować się w szafie... zadzwoniła Teściowa.
I otóż nie! Nie zapłakałam, bo lubię moją Teściową bardzo, a do tego przyniosła mi szczęście.
Wędrując po domu podczas rozmowy odnalazłam w końcu tabletkę przeciwbólową i od tej pory było już tylko lepiej.
Dobra Teściowa przekonała mnie, że należy położyć się pod kocem i czekać na lepsze.
Lepsze nadeszło godzinę później - panowie z tesco przywieźli mi zakupy, a jeden nawet raczył być wystarczająco przystojny, żebym miała powód do uśmiechu.
Zrobiłam sobie kawy, pożarłam pieguski (w walentynki nie tuczą) i zabrałam się do roboty, która szła jak krew z nosa, ale jednak posuwała się do przodu.

Sama nie wiem kiedy nadeszła osiemnasta - a razem z nią moi Mężczyźni wrócili do domu.
Jęknęłam w duchu, bo Małżonek nie przyniósł nawet żadnego kwiatka. I chociaż oczywiście nie zależy mi na prezentach i chwastach i wystarczy samo "kocham Cię" (taaaa...) to poczułam lekki zawód.
Kiedy Okruch już zasnął (a przecież to piątek czternastego, więc pierwszy raz od wieków zasypiał z trudem) zaczęłam z koleżanką wymieniać się opiniami na temat biżuterii - poszukiwała czegoś dla siebie, a co lepiej koi nerwy, niż chodzenie po sklepach (choćby tych internetowych)?
Małżonek stwierdził, że nie ma wędliny i rusza do sklepu. Cóż, niech sobie idzie, dobrze mu tak - nie ma nic dla mnie to niech zasuwa.

Wrócił.

Mój Mąż jest dobry i mądry - kocham go!



Poszedł po wędlinę, a wrócił z prezentem... jednym z pierścionków, który pokazywałam z zachwytem koleżance!


W nagrodę dostał kanapki - z serduszkami oczywiście.

Uwielbiam walentynki.
Uwielbiam dostawać prezenty.
Kocham mojego Małżonka.

Mój Mąż jest mądry i dobry. I sprytny. I dziś może pójść spać bez wieczornych rozmów - z czego na wszelki wypadek natychmiast skorzystał, gdybym nagle się miała rozmyślić.

Ach! Statecznego wrażenia z zakupów:

M: I ona się mnie pyta jaki rozmiar...
SM: I co, pamiętałeś jaki mam?
M: No coś ty... powiedziałem jej, żeby dała ten i że masz dziesięć palców, więc pewnie na któryś będzie pasował.

niedziela, 9 lutego 2014

Nie to, żebym miała coś do country...

... ale to już lekka przesada!
Otóż w związku z przybyciem na lubelski grunt krakowskiego gościa odbyły się zwyczajowe przy tej okazji rozrywki - wspólne zakupy, babskie marudzenie i pożeranie sushi.

Z zakupów wróciłam zadowolona, bo jeszcze jakieś tam resztki fajnych ciuchów można było na wyprzedażach wyszperać. Standardowo chwalę się Małżonkowi tym, co udało mi się upolować:

S.M: Taką bluzkę wzięłam, aż szkoda było nie skorzystać! Pasuje do każdych dżinsów. Sam rozumiesz, że czarny półgolf to super sprawa...
M: Niewątpliwie.
S.M: A to taka koszula bardzo fajna, luźniejsza, kolor niebieski, ale jakoś się przekonałam...
M: Ładna.
S.M: Ale to mi się wyjątkowo spodobało, zobacz, na uczelnię w sam raz!
M [ożywiając się nieco]: Idziemy na imprezę kantry?
W tym momencie Gość Krakowski (łajza jedna) parska śmiechem.
S.M: Ale że dlaczego kantry? O co ci chodzi, czego ty się czepiasz, mi się to podoba!
M: Ja nie mówię, że brzydka... ale taka... kantry jest, nie?
S.M: Wcale, że nie jest... lepiej zobacz jeszcze taki sweterek z aplikacją na ramionach tu mam...
M: O, do kompletu z koszulą?

Wcale się z tym facetem rozmawiać nie da!
Poniżej koszula, że niby country... No sami powiedzcie?


Chociaż w zasadzie jestem skłonna w to uwierzyć, bo już mnie przyjaciółka ukochana uświadomić zdążyła, że jedna z koszul którą mierzyłam jest z serii "wieś sielska śpiewa i tańczy" (a i owszem w kwiatkach nie jest mi najlepiej, niestety muszę się z nią zgodzić) i lekką ręką ciuch ten odrzuciłam. Na tę jednak się zdecydowałam i z pewnością będę w niej chodzić, a najlepiej do Małżonka do pracy w odwiedziny - niech przed szerszym gronem może się pochwalić tak cenionym przez siebie gustem Statecznej.

niedziela, 2 lutego 2014

Promocje - to lubię.

Początek nowego roku to oczywiście wyprzedaże - nie potrafię ich nie lubić (chyba, że akurat na stanie są rzeczy-których-koniecznie-potrzebuję, a stan konta zupełnie się z moimi potrzebami nie zgadza).
Najczęściej korzystam z tych ubraniowych, bo to dobra okazja do uzupełnia szafy niższym kosztem.
Na początku tego roku spotkała mnie jednak jeszcze sympatyczniejsza promocja - wyprzedaż książek wydawnictwa Znak.
Kiedy przeczytałam "jeśli zrobisz zakupy na 200zł, to zapłacisz jedynie 100..." aż żal było nie wejść na stronę i nie wyszperać czegoś dla siebie... I tak oto zanim się zorientowałam koszyk był pełny i pod groźnym wzorkiem Małżonka wyrzuciłam z niego kilka pozycji... A dwa dni po zamówieniu dostałam przesyłkę:


Ze względu na sesję i sporo czytania uczelnianego nie mogłam sobie pozwolić na zagłębienie się w którąkolwiek książkę - zbyt niebezpieczne, że wciągnęłaby mnie na dobre...
Przejrzałam jedynie Dziecko dla odważnych i wstępnie spodobał mi się żartobliwe i mocno zdystansowane pisanie autora o rodzicielstwie.

Okruchowi również niezwykle spodobała się paczka i nie omieszkał skorzystać z niej w dwojaki sposób, mój mały mol książkowy! (I nie przesadzam, prawdziwy z niego mol - nie jedna książka w domu nosi już ślady jego uzębienia...)


A pozostając przy Okruchu...
Bawiliśmy się w najlepsze wyglądając przez okno w kuchni w poszukiwaniu wron, które Okruch uwielbia naśladować. Małżonek obok podgrzewał jedzenie i wtem... pewien znany doskonale rodzicom zapach zwalił mnie z nóg.
SM.: Synu... akurat w momencie, kiedy ja cię trzymam? Nie zgadzam się, pięć dni w tygodniu odbieram twoje srajdki, dziś kolej Ojca!
M: O wypraszam sobie, jakie pięć dni w tygodniu? Przecież ja też zmieniam!
SM: Że niby kiedy, skoro on ma zwyczaj robić to kiedy jesteś już w pracy?
M: No na przykład przedwczoraj.
SM[ze stoickim spokojem]: Przedwczoraj Okruch był u moich rodziców...
M: Oj mówiąc przedwczoraj miałem na myśli ten ostatni dzień, kiedy akurat mi się trafiło...

Więcej nie słuchałam, oddelegowałam do rozbrojenia miny.