Na szczęście dziś udało nam się wypocząć, ale tak porządnie i pięknie, że aż żal o tym nie napisać.
Tak wspaniale, że mimo szczerych chęci nie potrafię wymyślić żadnego innego tytułu, niż ten podkradziony z piosenki* (która właśnie wybrzmiewa w statecznych głośnikach).
Ale od początku.
Okruszysko dało nam pospać do godziny 7.30 i właściwie samo to mogłoby wystarczyć do szczęścia, bo kto to widział wstawać o tak luksusowej porze w święto (kiedy dziecko z zasady powinno wstać o 5.30, przecież skoro rodzice mają wolne...).
Postanowiliśmy zjeść śniadanie na świeżym powietrzu, a następnie podjąć próbę zabrania Okrucha na procesję (z góry zakładając, że po dwudziestu minutach będzie trzeba pakować manatki do domu, bo odbywała się w godzinie drzemki Dziecięcia, a dziecko niewyspane, to dziecko złe).
Otóż nic bardziej mylnego! Udało nam się przez godzinę uczestniczyć w procesji i to bez najmniejszych krzyków (no, może raz, kiedy Ciocia nie dała prowadzić wózka, a przecież Okruch idealnie nadaje się na kierowcę wozu dziesięciomiesięcznej siostry i jak ona mogła tego nie rozumieć?), a następnie spokojnie wrócić do Teściów.
Następnie obiad, kawa i relaks na świeżym powietrzu.
Ale jak pyszny to był obiad i jak cudownie smakowała ta kawa, która wypita była wśród śpiewu ptaków i plusków fontanny... to ciężko opisać. Cisza w dużej mierze była zasługą trzygodzinnej drzemki, którą urządził sobie Okruch po powrocie z kościoła.
Swój udział w ładowaniu akumulatorów miało również otoczenie i rodzinna atmosfera (patrząc na termometr chciałoby się rzec, że gorąca).
To pierwsze możecie zobaczyć sami, bo Stateczna nie powstrzyma się od wrzucenia zdjęć (przechwala się pracą Teściowej, ale ogród jest tak śliczny, że naprawdę chce się go pokazywać i kto Statecznej zabroni)
Zakochać się można już od wejścia...
...a im dalej tym piękniej...
... aż do ulubionych miejsc Okrucha, a to i tak tylko część pięknego ogrodu, dalsza część wymagałaby od Statecznej zbytniego oddalenia się od huśtawki (tak, huśtawka też jest, są i leżaki i drewniany stół do biesiadowania i altanka i nie starczy miejsca, żeby wyliczać co jeszcze).
Czy muszę więcej mówić?
Kiedy już Okruch wstał z drzemki (zdążyłam się przez te trzy godziny stęsknić, wariatka) można było zabrać się za zabawę:
Dziś łowiliśmy nie kaczki, a statki - nie można się ograniczać.
Żal było wracać do miasta, ale poza rodziną Stateczni jakimś cudem mają też przyjaciół (a Stateczna jako ruda z wyboru tym bardziej docenia to szczęście) z którymi postanowili spędzić wieczór.
Poszliśmy więc stadnie na plac zabaw (bo gdzie mogą chodzić młodzi ludzie w dniu wolnym od pracy wieczorową porą) i tam Okruch pierwszy raz był w piaskownicy. Tak. Pierwszy raz.
Słowo daję, że ilekroć miałam zamiar go tam zabrać, to albo padało, albo było mnóstwo dzieci, a moje miało fazę "wszystko jest moje i nie macie prawa mi odmawiać", albo zapominałam zabawek, a Maluch wystarczająco zajęty był karuzelami, zjeżdżalniami i drabinkami... i tak dalej.
Na dzień dziecka Okruch doczekał się dużego zestawu foremek, wiaderek i innych bajerów, więc postanowiliśmy go przetestować...
Na początku atak paniki - piasek zło, paskudztwo i obrzydlistwo, a dostanie się choćby drobinki pod sandałki kończyło się krzykiem. Po chwili jednak zachęcony przesypywaniem przez mamę piasku do młyna, który pod jego naporem się kręcił, Okruch zaczął zbliżać się do piaskownicy zapominając o tym, że czai się w niej piach. Z chwili na chwilę przekonywał się coraz bardziej, aż w końcu w pełni zachwytu zdecydował się obsypywać się zdradzieckim pyłem z góry na dół w akompaniamencie radosnego pisku.
Nie do końca udało mi się jednak przekonać Dziecię do tego miejsca - do samej piaskownicy nie wszedł i żadna siła nie była go w stanie do tego zmusić, siedział tuż obok. Kiedy jakiś chłopiec przybiegł, zdjął buty i skarpetki, a następnie wskoczył do piachu z wielkim entuzjazmem i zacząć po nim tańczyć boso - słowo daję, że moje dziecko miało nie tylko oburzony wzrok, ale i wręcz niedowierzający w istnienie tego małego dziwaka, nie mógł oderwać oczu od jego nóg.
Niestety zabawę zakończyła mina, którą Okruch zasadził w pieluchę, więc ewakuowaliśmy się do domu.
Tam dzieci zajęły się sobą, a rodzice sobą.
Statecznej szumi w głowie lampka wina (co tu dużo kryć, jest bardzo ekonomiczna w spożywaniu alkoholu) i kołaczą się myśli, że tak bardzo mocno chce mieć już swój ogród i swoje miejsce do którego będzie mogła zapraszać rodzinę i przyjaciół.
I dziś wcale, ale to wcale nie obchodzi mnie, że taki ogród nie wyrasta sobie sam z siebie, że na świecie istnieją chwasty, kosiarki i potrzeba palenia w kominku, a drewno i węgiel nie mają nóżek, na których ochoczo wskoczą do pieca. I nie, nie mam wizji zimy i odśnieżania, czy też mycia wielu okien i sprzątania większej przestrzeni. Na tę chwilę pragmatyzm zostaje oddelegowany w ciemne zakamarki głowy i nie wolno go przywoływać... a nawet jeśli ktoś będzie próbował, to w naładowanej pozytywnymi myślami głowie nie ma na to miejsca.
*Tak piękne dni odsyłają Stateczną do utworu, który pierwszy raz wpadł jej w ucho dawno temu, kiedy jeszcze o byciu Stateczną, a co mówić Matroną, nie myślała.
https://www.youtube.com/watch?v=y4O167zZvP0