czwartek, 19 czerwca 2014

"Popołudnia bezkarnie cytrynowe..."

Ostatnio czas dzielił się na naukę i chorowanie, a energia do życia z "niski poziom baterii" była już w zasadzie na opcji "bateria rozładowana", paszczami szuraliśmy po ziemi i, co tu dużo mówić, wakacje potrzebne od zaraz...
Na szczęście dziś udało nam się wypocząć, ale tak porządnie i pięknie, że aż żal o tym nie napisać.
Tak wspaniale, że mimo szczerych chęci nie potrafię wymyślić żadnego innego tytułu, niż ten podkradziony z piosenki* (która właśnie wybrzmiewa w statecznych głośnikach).

Ale od początku.

Okruszysko dało nam pospać do godziny 7.30 i właściwie samo to mogłoby wystarczyć do szczęścia, bo kto to widział wstawać o tak luksusowej porze w święto (kiedy dziecko z zasady powinno wstać o 5.30,  przecież skoro rodzice mają wolne...).
Postanowiliśmy zjeść śniadanie na świeżym powietrzu, a następnie podjąć próbę zabrania Okrucha na procesję (z góry zakładając, że po dwudziestu minutach będzie trzeba pakować manatki do domu, bo odbywała się w godzinie drzemki Dziecięcia, a dziecko niewyspane, to dziecko złe).
Otóż nic bardziej mylnego! Udało nam się przez godzinę uczestniczyć w procesji i to bez najmniejszych krzyków (no, może raz, kiedy Ciocia nie dała prowadzić wózka, a przecież Okruch idealnie nadaje się na kierowcę wozu dziesięciomiesięcznej siostry i jak ona mogła tego nie rozumieć?), a następnie spokojnie wrócić do Teściów. 

Następnie obiad, kawa i relaks na świeżym powietrzu.
Ale jak pyszny to był obiad i jak cudownie smakowała ta kawa, która wypita była wśród śpiewu ptaków i plusków fontanny... to ciężko opisać. Cisza w dużej mierze była zasługą trzygodzinnej drzemki, którą urządził sobie Okruch po powrocie z kościoła.
Swój udział w ładowaniu akumulatorów miało również otoczenie i rodzinna atmosfera (patrząc na termometr chciałoby się rzec, że gorąca).
To pierwsze możecie zobaczyć sami, bo Stateczna nie powstrzyma się od wrzucenia zdjęć (przechwala się pracą Teściowej, ale ogród jest tak śliczny, że naprawdę chce się go pokazywać i kto Statecznej zabroni)

                                              Zakochać się można już od wejścia...

...a im dalej tym piękniej...

... aż do ulubionych miejsc Okrucha, a to i tak tylko część pięknego ogrodu, dalsza część wymagałaby od Statecznej zbytniego oddalenia się od huśtawki (tak, huśtawka też jest, są i leżaki i drewniany stół do biesiadowania i altanka i nie starczy miejsca, żeby wyliczać co jeszcze).

Czy muszę więcej mówić?

Kiedy już Okruch wstał z drzemki (zdążyłam się przez te trzy godziny stęsknić, wariatka) można było zabrać się za zabawę:

Dziś łowiliśmy nie kaczki, a statki - nie można się ograniczać.

Żal było wracać do miasta, ale poza rodziną Stateczni jakimś cudem mają też przyjaciół (a Stateczna jako ruda z wyboru tym bardziej docenia to szczęście) z którymi postanowili spędzić wieczór.

Poszliśmy więc stadnie na plac zabaw (bo gdzie mogą chodzić młodzi ludzie w dniu wolnym od pracy wieczorową porą) i tam Okruch pierwszy raz był w piaskownicy. Tak. Pierwszy raz.
Słowo daję, że ilekroć miałam zamiar go tam zabrać, to albo padało, albo było mnóstwo dzieci, a moje miało fazę "wszystko jest moje i nie macie prawa mi odmawiać", albo zapominałam zabawek, a Maluch wystarczająco zajęty był karuzelami, zjeżdżalniami i drabinkami... i tak dalej.
Na dzień dziecka Okruch doczekał się dużego zestawu foremek, wiaderek i innych bajerów, więc postanowiliśmy go przetestować...
Na początku atak paniki - piasek zło, paskudztwo i obrzydlistwo, a dostanie się choćby drobinki pod sandałki kończyło się krzykiem. Po chwili jednak zachęcony przesypywaniem przez mamę piasku do młyna, który pod jego naporem się kręcił, Okruch zaczął zbliżać się do piaskownicy zapominając o tym, że czai się w niej piach. Z chwili na chwilę przekonywał się coraz bardziej, aż w końcu w pełni zachwytu zdecydował się obsypywać się zdradzieckim pyłem z góry na dół w akompaniamencie radosnego pisku.
Nie do końca udało mi się jednak przekonać Dziecię do tego miejsca - do samej piaskownicy nie wszedł i żadna siła nie była go w stanie do tego zmusić, siedział tuż obok. Kiedy jakiś chłopiec przybiegł, zdjął buty i skarpetki, a następnie wskoczył do piachu z wielkim entuzjazmem i zacząć po nim tańczyć boso - słowo daję, że moje dziecko miało nie tylko oburzony wzrok, ale i wręcz niedowierzający w istnienie tego małego dziwaka, nie mógł oderwać oczu od jego nóg.

Niestety zabawę zakończyła mina, którą Okruch zasadził w pieluchę, więc ewakuowaliśmy się do domu.
Tam dzieci zajęły się sobą, a rodzice sobą.
Statecznej szumi w głowie lampka wina (co tu dużo kryć, jest bardzo ekonomiczna w spożywaniu alkoholu) i kołaczą się myśli, że tak bardzo mocno chce mieć już swój ogród i swoje miejsce do którego będzie mogła zapraszać rodzinę i przyjaciół.

I dziś wcale, ale to wcale nie obchodzi mnie, że taki ogród nie wyrasta sobie sam z siebie, że na świecie istnieją chwasty, kosiarki i potrzeba palenia w kominku, a drewno i węgiel nie mają nóżek, na których ochoczo wskoczą do pieca. I nie, nie mam wizji zimy i odśnieżania, czy też mycia wielu okien i sprzątania większej przestrzeni. Na tę chwilę pragmatyzm zostaje oddelegowany w ciemne zakamarki głowy i nie wolno go przywoływać... a nawet jeśli ktoś będzie próbował, to w naładowanej pozytywnymi myślami głowie nie ma na to miejsca.


*Tak piękne dni odsyłają Stateczną do utworu, który pierwszy raz wpadł jej w ucho dawno temu, kiedy jeszcze o byciu Stateczną, a co mówić Matroną, nie myślała.

https://www.youtube.com/watch?v=y4O167zZvP0

piątek, 13 czerwca 2014

Do zwariowania jeden krok...

Wiadomo - chore dziecko, to marudne dziecko.
A marudne dziecko, to zmęczona mama.
Zmęczona Stateczna, to mama która ma ochotę zwiać, a że nie może, to już inna sprawa (czasami nie pozwala na to przyzwoitość, a innym razem brak drogi ewakuacji). W takim wypadku bardzo często obrywa się tatusiowi.
Bo jak to? Wraca Stateczny z pracy, w której spotyka się z dorosłymi. A ci dorośli są fajni, bo sami robią sobie kawę, nie wymagają zmiany pampersa, ba! nawet sami spuszczają po sobie wodę w toalecie, a do tego wszystkiego potrafią obsługiwać chusteczki higienicznie i nie trzeba latać za nimi z fridą w celu ściągnięcia nadmiaru glutów... Więc wraca sobie z takiego miejsca (którego w tym momencie plusy mogłabym wymieniać w nieskończoność) i wmawia mi, że zmęczony? No że niby czym?!
I niech mi tu nikt nie mydli oczu zebraniami, papierologią, telefonami i wymagającą dyrekcją.

W czasie, kiedy on przez osiem godzin był poza domem ja cieszyłam się pięknymi chwilami sam na sam z moim dziecięciem.
Z Okruszkiem kochanym, który z samego rana najpierw obraził się na mnie, że Stateczny wyszedł do pracy. Następnie, że za wolno robię mleko.
Potem, że to właśnie ja robię mleko, więc rzucając butelką wołał "nie, tati, tati, tati!" (a mogłoby się wydawać, że nie da się źle wymieszać wody z ośmioma miarkami mleka modyfikowanego), po czym obraził się, że butelka spadła.
Łaskawie wypił połowę mleka i zażyczył sobie bajki. A niech ma - dziecko z butelką i przed bajką to dziecko, które średnio się wykłóca.
Bardzo dobrze się składa, wykłócania to ja mam przesyt.
Potem idziemy się bawić. Razem. Bo mama nie może siedzieć na kanapie, mama na kanapie to zła mama.
Wstajemy. Biorę do ręki samochodzik, zaczynamy jeździć. Ohoho ho... jak to? Samochodzik? Błąd.
Samochodzik jest dziecka, mama ma nie tykać.
W sumie nie będę narzekała, sprawdzę pocztę.
Błąd! Pocztę sprawdza się na komórce, tablecie lub laptopie. Okruch, który widzi któryś z tych sprzętów biegnie do mnie z okrzykiem "mata, mata!" co oznacza tyle, co Masza.
Nie będzie już bajki, nie mogę włączać dziecku ciągle bajek, to niewychowawcze!
Bawimy się więc matą do malowania pisakiem wodnym.
Super - pisak ląduje w buzi o jeden raz za dużo (po dwudziestym upomnieniu) i zwijamy zabawę w ramach kary. W końcu należy egzekwować groźby typu "jeszcze jeden raz i zabiorę ci pisak!", "żeby mi to był już ostatni raz"... "synu tym razem mówię na poważnie" i tak dalej.
Idziemy do klocków. Okruch nie ma ochoty na układanie, ale wciska mi klocki do ręki, żebym to ja stawiała wieżę. Okej, to nawet odprężające. Przynajmniej do czasu...

... dopóki zła mama nie stwierdzi, że dziecko ma poczekać z burzeniem do zakończenia budowy - a to się Okruchowi nie podoba.

Właściwie miałam dalej pisać o tym, jak niezdecydowany bywa Okruch, kiedy jest chory i "jak mi źle, jak mi źle, jak mi szaro"...
Ale nie będę.
Chyba naczytałam się zbyt wiele o nieszczęśliwych matkach, o zmęczeniu materiału i tak jakoś poszło z rozpędu.
Im dłużej o tym myślę (teraz, z laptopem na kolanach, herbatą w dłoni i mężem u boku) tym jestem pewniejsza, że szczęściara ze mnie. Wcale nie jest mi szaro. Czasem jest mi po prostu aż za kolorowo.
Nadchodzi wieczór, wtulam się w Statecznego i analizuję.
Okruchowi idą ząbki, ma zapalenie gardła, siedzi z chorą i marudną babą pod jednym dachem... w zasadzie i jemu jest czego współczuć, co?
A poza tym doszłam w podsumowaniu dnia do chwili, w której Okruch idzie na drzemkę.
Przychodzi do mnie ze smoczkiem, wdrapuje mi się na kolana i zasmarkanym noskiem wtula się w moją szyję. Rączkę kładzie na policzku i wzdycha słodko. Po chwili śpi - cieplutki, mały i rozkoszny.
Owszem - po chwili koszulkę mam w ślinie, a smarki malowniczo przyklejają mi się do szyi... ale miętka jestem - rozczulił mnie na maksa.
Odkładam go do łóżeczka, biorę prysznic i idę po kawę.
W ciszy przeglądam blogi, odpisuję na maile, zerkam na fejsbuka.
Teraz to ja wzdycham z ulgą.
Myślę sobie, że może ten mój mąż nie ma (przynajmniej w tej chwili) tak dobrze jak ja... i idę zrobić coś dobrego na obiad. A co tam. Niech chociaż po powrocie z pracy dobrze zje... bo już za godzinkę Okruch wstanie i zanim Stateczny skończy pracę zdążę sto razy zmienić zdanie i popaść w irytację na mojego nieposłusznego syna i uziemienie w domu. Zdążę się rozpłakać, wściec, uspokoić, zmęczyć, wbić sobie do głowy jakieś pierdoły.
Jeszcze ze dwa razy włączę Małemu bajkę (konsekwencja maleje wprost proporcjonalnie do upływu dnia).
A potem wróci Stateczny i będę marudziła, marudziła, marudziła.
A potem siądę do bloga...
I dojdę do wniosku, że cudownie, że mam na co i na kogo.

[Wiem co mówię - chorujemy już prawie tydzień.]