czwartek, 24 kwietnia 2014

Tym razem Okruchowo...

... Okruch bowiem rośnie w zastraszającym tempie.
Ma już rok i siedem miesięcy... a przecież dopiero co ze Statecznym chodziliśmy do szkoły rodzenia!
Moje Maleństwo tak bezczelnie szybko staje się duże i chce jak najwięcej rzeczy robić s a m.
Sam prowadzić psa...
...jak dobrze, że mamy kupę futra o wadze 4kg, która z charakteru jest koto-chomikiem.

Sam sprzątać, sam jeść, a ostatnio często sam się bawić. Sam, sam, sam!
Oczywiście chce też decydować.
Nie chce się przebierać, zmieniać pampersów, siadać na nocniku. Ale już swoją lalę sadza ochoczo:

Stateczna Matrona: Synu, co robisz z lalą?
Okruch:  Lala sisi... 
SM: A ty nie chcesz sisi na nocnik, jak lala?
O[stanowczo i wyraźnie]: Nie.

Po czym wciska Wayny'ego do nocnika.
Zwykle Łejni jest pojony wodą, kładziony do łóżeczka, gdzie dostaje całusa i idzie spać... po chwili następuje brutalna pobudka w formie targania za łapkę, bądź zrzucania z łóżka. Zdarza się, że tańczą razem "baloniku mój malutki"... i robią babach. No... może głównie Łejni robi babach na podłogę.
Innym razem Okruch sadza go na swojej ciuchci i wozi po mieszkaniu. Łejni jest gapą - wciąż nie może się nauczyć, że z ciuchci nie wolno spadać, bo niejednokrotnie wtedy (w ramach kary za nieposłuszeństwo) przelatuje przez pół pokoju. 

Ostatnimi czasy Okruch najchętniej siedziałby cały czas na dworze i tuptał. W tę i we w tę. Im bliżej parkingu - tym lepiej. Tam są samochody - samochody to frajda. Najlepsze są takie, w których można posiedzieć i poudawać, że się jeździ.

Ewentualnie plac zabaw. Na placu zabaw fajne są płotki, ślizgawki i koguciki na sprężynie.
Interesujące są też inne dzieci, ale one (w przeciwieństwie do lali) są mobilne i jeśli starsze, to trudniej za nimi nadążyć.
Maluch uznał, że odkąd chodzi, to wózek jest paskudny i bezsensowny. Przecież on ma nóżki, a rodzice mają rączki, więc po co mu jakiś wózek? Oczywiście - ostatecznie jeśli rodzice się uprą, to on może go pchać... ale to tyle. W wózku jeżdżą małe dzieci, a nie takie Okruszyska jak on.

Powrót do domu zwykle kończy się wrzaskiem...
Wczoraj pogoda robiła nam psikusy i mimo pięknego słońca co chwilę padał deszcz - nagle i intensywnie.
Dziecię nie chciało, żeby kapało mu na głowę, a wystawanie pod dachem strasznie go nudziło. Schowaliśmy się więc w domu. Jedyny sposób, żeby nie moknąć i jednocześnie korzystać z ciepła, to wyjście na balkon.

Cóż... może wstyd się przyznać, ale po zimie nie miałam czasu zrobić tam porządków. Dlatego po wejściu na balkon pierwsze co rzucało się w oczy, to doniczki z wyschniętymi na wiór chwastami i choinka. Choinka również w doniczce - mieliśmy ją zasadzić na działce, ale jakoś nigdy nie było nam po drodze. Pozostało więc wziąć się za robotę i ogarnąć przestrzeń. Tfu! Jakie ogarnąć... wysprzątać.

Praca w doniczce wyglądała, z braku odpowiednich narzędzi, tak:



Niuniek współpracował dość niesamowicie...

Najpierw wyprowadziliśmy biedronkę na spacer, a następnie wróciliśmy do domu - na balkon. Okruch zajmuje się sadzeniem w doniczce kurczaczka i filcowego kwiatuszka. Potem przestawia doniczkę z podstawki, wyjmuje i wkłada swoje "sadzonki" i znów odstawia doniczkę na miejsce... i tak dwadzieścia minut. Następnie musi posprzątać, bo Mamusia nie zrobiła tego przecież dość dokładnie (szczególnie, że kiedy ja zamiatałam on w ramach pomocy brał garściami ziemię i podrzucał mi pod zmiotkę). Potem zmywanie podłogi i można usiąść w poczuciu dobrze wykonanego zadania. 


Na kolażu widać miarkę - mierzyłam balkon i zdaje się, że ma około 2m²... niewiele przestrzeni, ale chciałabym ją fajnie wykorzystać. Malutki (naprawdę maluśki) stoliczek, coś do siedzenia... doniczki z kwiatkami (jakieś podpowiedzi, co będzie żyło na balkonie bez mojej wielkiej pomocy?).
Mam w planie odmalowanie ścianek i barierki - od wieków nikt tego nie robił i farba paskudnie odpryskuje. 
A może macie jakieś pomysły na niedrogą aranżację tak małego balkonu?
Stateczny oczywiście ma:

SM: Kochanie wpadłam na pomysł, żeby wykorzystać balkon na coś więcej, niż wystawianie tam suszarki. 
M: Fajnie, dobry pomysł.
SM: Chciałabym żeby było krzesełko, kwiatki, jakiś stoliczek... 
M[szczerze zdziwiony]: To parapet ci nie wystarczy?

A na koniec muszę przyznać, że im brudniejszy Okruch, tym szczęśliwszy: 


A co za tym idzie zmęczony, chętny do kąpieli i o wiele łatwiej zasypia.

niedziela, 20 kwietnia 2014

Święta, bunt i paskudne instrukcje.

Leżę na kanapie, Stateczny padł tuż obok. Okruch (jeszcze) w swoim łóżeczku, a ja przeglądając zdjęcia z dzisiejszego dnia wzmacniam w sobie poczucie sielanki.
Uwielbiam święta, a odkąd na świecie pojawił się Okruch nabrały wyjątkowych kolorów i ciepła. Nie mogę się doczekać, aż będziemy razem tworzyć pisanki, piec muffinki, ustawiać w mieszkaniu kurczaczki i baranki, będzie niósł swój mikro-koszyczek do święcenia... Aktualnie większość z tych opcji skończyłaby się demolką, bo Okruch wszedł w fazę permanentnej irytacji otoczeniem, co wygląda mniej więcej tak:

Stateczna Matrona: Kochanie nie wolno stukać butelką w stolik...
Na co Okruch, z miną pod tytułem wszyscy-mnie-drażnicie, rozpoczyna przeciągły wrzask. Jednocześnie łapie co ma pod ręką i rzuca w siną dal. Ewentualnie zrzuca ze stołu to, co tylko zrzucić się uda.
Następuje to oczywiście nie bez powodu... przecież ja i Małżonek notorycznie hamujemy rozwój naszego dziecka i ograniczamy jego wyobraźnię nie pozwalając na takie akty samokształcenia jak: wspinaczka po parapetach i meblach, zabawa pilotem, oglądanie dziesięciu odcinków Pingu pod rząd, pożeranie tony biszkoptów, grzebanie w kuwecie, częstowania psa suchą karmą za pomocą wpychania mu jej do gardła, granie na pianinie za pomocą drewnianej biedronki na patyku i tym podobnych.

Ale! Miało być o świętach...

Zapowiadałam, że pochwalę się czym Stateczny przywitał mnie po powrocie z Krakowa - jeszcze nie tym razem.
Teraz troszkę świątecznych migawek:



Na spacerze po ogrodzie Teściów Okruch zawziął się na czyszczenie oczka - trzaskał sitkiem w wodę, a ta malowniczo rozbryzgiwała się wokół... skupisko kijanek ukrywających się w roślinach nie wyglądało na zadowolone. Co prawda pogoda przez większość dnia nie sprzyjała, ale łapaliśmy każdą chwilę w której słońce wychylało się zza chmur.


Kawałek błękitnego nieba na wieczór. Może jutro będzie więcej słońca.

Na koniec gwóźdź programu!
W sobotę zajęta byłam prasowaniem i innymi tego typu przyjemnościami, więc zleciłam Małżonkowi misję - upieczenie murzynka.
W kuchni Stateczny radzi sobie ogółem świetnie, więc wielkich lęków nie miałam. Pierwszy raz natomiast testowałam jego umiejętności w pieczeniu, więc byłam ciekawa efektów. 
Cóż.
Postępował zgodnie ze sprawdzoną instrukcją.
Wszystko udałoby się pięknie, gdyby nie potrzeba pochwał...

M[stojąc przed otwartym szeroko piekarnikiem]: Żono, chodź tu i spójrz jaki wielki i piękny mi wyszedł, jak wyrósł! To dzięki tym białkom które tak pięknie ubiłem!
SM[powstrzymując się od innych komentarzy]: Faktycznie pięknie wyrósł... 

M[parę chwil później]: A co mu się stało?!
SM: Obawiam się, że jednak nie powinno się świeżo po zakończeniu pieczenia otwierać maksymalnie drzwiczek...
M[okrutnie oburzony, tonem pełnym wyrzutu]: Tego nie było w instrukcji!

Tadam!


Ps. Na te trwające Święta Wielkiejnocy - wszystkiego najlepszego, rodzinnego i smacznego oraz mokrego dyngusa i mnóstwa radości życzą Stateczni, Okruch i zwierzyniec :)

środa, 16 kwietnia 2014

Nie tylko na Brackiej...

... w Krakowie pada deszcz.

ale to akurat jest Bracka

Pogoda w sam raz na zaczytywanie się w książkach, bo nawet nosa w taką szarzyznę nie chce się wyściubić.
Siedzimy więc z kawą w ręku - zarówno ja i Bazgrownik, a każda zajęta swoją robotą.
Ale skoro deszcz - a jak deszcz, to przecież mówi się, że "pogoda barowa" i nie mówi się tak bez podstaw... to może by tak na wieczór, dla rozrywki, w nagrodę...?
To idziemy. Przyjaciół z dawnych lat długo prosić nie trzeba.
Drinki smaczne, rozmowy ciekawe, sympatyczny wieczór za nami - miód malina można by rzec.
Jedyny zgrzyt - na sam koniec.
Przychodzi co do płacenia, prosimy o rachunki i zostajemy poinformowani, że ten oto lokal nie rozbija rachunków. Jeden stolik - jeden rachunek. I może byśmy jeszcze kombinowali, że ktoś zapłaci, reszta odda (tak się złożyło, że większość chciała płacić kartą, a nie gotówką), ale właściwie dlaczego? Dlaczego my - klienci - mamy zgadzać się z idiotycznym wymysłem, skoro właściwie nie widzimy powodu. Próbowaliśmy dowiedzieć się dlaczego właściwie nie ma takiej możliwości. A więc:
Bo nie. Bo to problem. Bo takie są zasady. Tak i koniec. Polityka firmy. To nie byle restauracja, a koktajl bar. Ich to nie obchodzi i już.
Po bardzo nieprzyjemnej wymianie zdań z p. manager, która wykazała się skrajnym brakiem profesjonalizmu, udało się nam zapłacić osobno. Okazało się, że to wcale nie był taki wielki problem (chodź przedstawiono nam to jako fanaberię zagrażającą dobru firmy).
Przykre jest natomiast, że osoba która z racji swojego stanowiska powinna potrafić (a przede wszystkim chcieć) rozładowywać konflikty i starać się, aby klient - szczególnie w różnych tego typu sytuacjach - czuł się dobrze... po prostu wykazała się brakiem kultury.
Pomijam już nadmierną gestykulację, oburzony ton i wyniosłą postawę.
Z pewnością nasze grono nie tylko więcej nie zasili grupy klientów, ale również nie poleci nikomu "koktajl baru" Pergamin przy Brackiej w Krakowie.

Żeby rozwiać trochę nieprzyjemną szarzyznę postanowiłyśmy dodać koloru paznokciom. Wybrałyśmy już nie wiosenne, a niemal letnie barwy. Wygrzebałam z kosmetyczki kolorowe naklejki i inne cuda, uzbroiłyśmy się w lakiery i...


... muszę przyznać, że taka konstrukcja trzyma się przy odpowiednim nadmiarze kleju dość niesamowicie.
Kiedy B. próbowała zburzyć tak misternie stworzoną formę ja bawiłam się nieco ostrożniej:


 W zasadzie nie przepadam za tymi naklejkami - są kolorowe, radosne i ładne, ale irytują mnie, bo nigdy nie wiem jak dobrze ich użyć, żeby nie wyglądały zbyt kiczowato. Ale raz na jakiś czas, choćby w lato gorące, na plażę - można poszaleć. 

Jutro powrót na Stateczny Grunt!
Małżonek już zapowiada, że kupił parówki, majonez i jajka - brzmi finezyjnie, prawda?

sobota, 12 kwietnia 2014

No i pojechałam.

Stało się. 
Stateczna Matrona opuściła swoich Mężczyzn na c a ł y tydzień!
Kotłują się we mnie mieszane uczucia...
Z jednej strony cudnie jest wyjechać, wysypiać się, pić ciepłą kawę, być rozpieszczaną przez przyjaciółkę, dać się stęsknić Statecznemu (może tym razem uda mu się ugotować te parówki...), oraz oczywiście cel wyjazdu - nadganiać materiały do pracy magisterskiej...
... ale oni b e z c z e l n i e doskonale dają sobie radę beze mnie! 
Co prawda miewają małe wpadki...

Treść mms'a: "Wiesz Kochanie, Okruch i ja robiliśmy omleta..."

... jednak przeważnie radzą sobie dość niesamowicie.
Nie to, żebym była wielce zaskoczona...  ale chyba jakaś elementarna przyzwoitość nakazywałaby, żeby zadzwonili z pytaniami o bardzo-niezbędne-informacje które posiada tylko moja wyjątkowa osoba?
Muszę się jednak pogodzić z tym, że mam ogarniętych chłopaków i przestać szukać wymówek, żeby dzwonić do nich po sto razy dziennie (przecież kto Statecznej zabroni robić to ot tak, z kaprysu?).

Jeśli chodzi o podróż - pomijając rozklekotanego busa, intensywną klimatyzację (w połowie drogi ogarnęłam jak to to się wyłącza) i fascynującą historię rodziny, znajomych, współpracowników oraz połowy rodzinnej miejscowości pasażerów siedzących za mną ("no mówię ci że ta Helenka to zupełnie nie myśli... ale opowiadała mi historię tego chłopaka - no wiesz, tego co rzucił Baśkę jak ta na weselu u Heńka z kolegą Wojtka w pokoju Kaśki... tak, Jurka! No i ten Jurek miał wypadek... no co ty, poważnie?! Tego nie wiedziałam... ale moja siostra miała kiedyś takie doświadczenia...") - upłynęła dość przyjemnie. 
Podziwiałam sobie zza szyby chmury..
...które snuły się po niebie dostarczając przyjemnych widoków, a mój telefon okazał się posiadać przyzwoity aparat, który całkiem przyjemnie rejestrował sytuację za szybą.

Po dojeździe łaskawie ominęła mnie migrena, a Kraków jedynie trochę pokropił deszczem (liczę, że jutro objawi się tu piękna pogoda!). Odpoczęłam i zabrałam się do roboty. Nie obyło się również bez przygód. Postanowiłyśmy rozpieścić podniebienia sushi. Wybrałyśmy stronę jednej z restauracji, wybrałyśmy zestawy, zadzwoniłam po zamówienie:

Stateczna Matrona: Dzień dobry. Chciałabym zamówić u państwa zestaw a, b, c i d. 
Sushi: Okej, przyjąłem zamówienie. Musi pani jednak wiedzieć, że w okolicy był wypadek przez co dostawa może potrwać około półtorej godziny... a nawet nieco dłużej. 
SM: Dobrze, poczekamy. 
[Bo co ja innego mogę, jak mają najprzystępniejsze w Krakowie ceny, takie które jeszcze nie zwalają z nóg?]. Pożyczyliśmy sobie z panem na słuchawce miłego dnia nie licząc na rychłe wznowienie kontaktu. 
Parę minut później dzwoni telefon...

Sushi: Zamawiała pani chwilę temu sushi...?
SM[ z lekkim niepokojem, bo tak się śmiesznie składa, że ostatnie sushi bar w którym zamawiała na rodzimym gruncie zamknął sanepid i jakby nie ma ochoty na powtórkę z rozrywki]: Tak?
S: Widzi pani, otóż okazuje się, że nie mamy papieru ryżowego, a pani zamówiła "fresh maki"... możemy zmienić?
SM[poniekąd z ulgą]: W porządku, niech pan wymyśli coś w zbliżonej cenie i w tej ilości. 
S: Dobrze.
Zajęłam się nauką, a czas płynął. Po jakiejś godzinie znów dźwięk telefonu...
S: Widzi pani... znów mam taki problem... otóż zamówiła pani "dragon maki", a skończył nam się węgorz... no i nie wiem. 
SM[wyszperawszy w internecie jakąś inną pozycję]: Okej, niech będzie w zamian "maguro zuke". 
S: Dziękujemy za wyrozumiałość, już zajmujemy się pani zamówieniem! 
SM: Byłoby miło.

Żeby było zabawniej po niedługiej chwili z n o w u rozlega się telefon. 

S: Widzi pani... pani chciała płacić kartą, a nam zepsuł się właśnie jeden z dwóch terminali i jeśli nie zechce pani zapłacić gotówką, to jeszcze trochę potrwa zanim ten samochód z działającym terminalem do pani dojedzie...
SM[w wyobraźni waląc regularnie głową w ścianę]: W porządku, zapłacę gotówką. Ale liczę na jakiś bonus z państwa strony... 
S: Dobrze, wymyślimy jakiś bonus, niech się pani nie martwi!

Drogi Panie Ze Słuchawki - teraz to ja dopiero zaczęłam się martwić! 
Kiedy w końcu po kolejnych dwudziestu minutach rozległ się dźwięk domofonu poczułyśmy ulgę - jest!
Ha, ha, ha. Że niby teraz dostaniemy sushi, zjemy i po wszystkim?
Wyglądamy, czekamy, słyszmy głosy na klatce - nic.
Nawołujemy...
Nic.
Otóż kierowca się zgubił i latał po piętrze szukając naszego numeru.
Po tym jak się odnalazł próbował przez chwilę buntować się z naliczaniem zniżki "to się robi przy zamówieniu!" ale poddał się, bo co jak co, ale po tym wszystkim zniżki nie miałyśmy zamiaru odpuszczać. 
Żeby dokończyć zamówienie w tonie utrzymywanym od pierwszego telefonu okazało się, że... dostawca nie ma drobnych.
Poirytowany wyruszył na poszukiwanie sklepu w którym mógłby rozmienić pieniądze. Po dziesięciu minutach wrócił, nieco obrażony, dokończyć realizację zamówienia.
Cóż drogie Haiku Sushi... 
Wesoło było, nie powiem.
Zgłodniałyśmy.
Całe szczęście, że dodane przez Was ciasteczka z wróżbą wróżą nam rychłą wygraną w totka, a gratisowy zestaw napełnił nasze wygłodzone żołądki i okazał się być smaczny. 

Na bonus od Statecznej:
Co może w Statecznej polubić kot przyjaciółki?
Otóż kot, moi drodzy, może w Statecznej polubić... torbę.
Nie - nie jest to jakaś wyjątkowo wstydliwa część Matrony, nie ma tu żadnego haczyka...

Najlepsza pozycja - na kota bez łapek. A nuż ktoś się ulituje i da biednemu zwierzęciu jakiś przysmak?

... kot wyjątkowo polubił się z torbą, należało więc przykryć ją ręcznikiem (kudły, pazurki i niekontrolowane drapańsko) i pozwolić zwierzęciu wielbić to, co we mnie uznał za najlepsze!

środa, 9 kwietnia 2014

Bo chłodno jest...

... i wieje paskudny wiatr.
A ja mam taki dzień, że w sumie pogoda całkiem pasuje.
I właśnie mi się przypomniało, że Stateczną Matronę aura krakowska bardzo brzydko potraktowała i powinna się wstydzić!
Dlatego też zerknęłam do folderu ze zdjęciami z ostatniego przyjazdu Bazgrownika.
I otóż chciałam powiedzieć, paskudny Krakowski Smogu, że t a k powinno traktować się gości!

Wiosennie, ciepło, zielono - tak to się robi!

A jakbyś jeszcze nie zrozumiał, to popatrz sobie tutaj: 

I się wstydź!

Odchodząc od pogody (z nadzieją, że tym razem na wyjeździe będę przez nią rozpieszczana!) warto wspomnieć też pyszności, które dodatkowo umilały nam chwile w Nałęczowie:


W tle za deserem Statecznego widać oczywiście elementy dziecięcego niezbędnika: chusteczki nawilżane, butla, jogurt i naleśniki czekoladowe. Nie widać natomiast, że chwilę wcześniej jogurt zalewał całą przestrzeń dookoła (cudem nie lądując na ubraniach rodziców i Cioci).


W ramach bonusu do załamania pogody rozkłada mnie jakieś paskudztwo, a szczególnie dokuczliwy jest katar i zawalone gardło.
Niedługo pragnienie wiosny przestanie mi wystarczać i zacznę błagać o lato.

W związku z tym, że musiałam dziś cieplej się ubrać - narzucić na siebie płaszcz, który kupiłam razem ze Statecznym - przypomniała mi się sytuacja ze sklepu...

SM: I co myślisz o tym płaszczu?
M: [powoli odrywając wzrok od komórki]: Może być. 
SM [przymierzając kolejny płaszcz, bo "może być" to nie chce nosić]: A ten?
M.: Nie.
SM: Jak to "nie"?
M: Masz w nim gruby tyłek. 
SM. [z odpowiednim do sytuacji oburzeniem]: Jak to?!
M: Jak to jak, no po prostu... masz w tym duży tyłek. 
SM: Ja mam gruby tyłek? Dziękuję!
M: Nie, właśnie ty nie masz, ale w tym płaszczu masz, więc lepiej go zdejmij. 
SM: Jest tani...
M: Nie tym kosztem!
 
Dla jasności - płaszcz kupiłam inny.
Nie ma to jak szczery Mąż. 
Sama nie wiem, czy takiego go kocham...?

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Kwiecień plecień...

... więc może czas, żeby pleść więcej więcej postów?

M.: Co robisz?
SM: Piszę post na bloga.
M.: W końcu, już miałem ci go usuwać, rażące zaniedbanie! 
SM.: Jak rozumiem liczysz na pochlebne komentarze?
M.: Liczę na wpis, pochlebne komenarze dla m n i e są naturalną konsekwencją wpisu.

Jak mogę więc zawieść tak skromnego i kochanego Małżonka, z jakim przyszło mi żyć?

Marzec zaskoczył nas tym, że prawie go nie było. Słowo daję - ktoś wyciął nam numer i usunął parę(naście) dni z kalendarza, bo nie wierzę, że miesiąc może zlecieć tak szybko, jakby miał tydzień!
Choć może to mieć związek między innymi z tym, że postanowiliśmy przygotować się do nadchodzącej wiosny i zająć się wymianą mebli...
Niestety - wiąże się to z tym, że jedne trzeba skręcić, inne rozkręcić, wnosić, znosić i przenosić wszystko, co się w salonie nagromadziło... tak więc trwało to koniec końców kilka dni na raty.

Nauczyliśmy się kilku rzeczy:
- Warto wymierzyć przestrzeń, potencjalne meble i porównać ze sobą wymiary, zanim wstawi się za duże meble do za małej przestrzeni.
- Będąc skrajnym-beztalenciem-matematycznym (czy też upraszczając - mną) warto używać kalkulatora i nie próbować tak szalonych wyzwań jak liczenie w pamięci... nawet liczb dających sumy poniżej stu.
- Kiedy już wstawi się za szerokie meble do za małej przestrzeni i będą wystawać za ścianę należy mieć wysoki drapak, którym skutecznie zamaskuje się błąd i uniknie morderczego wzroku Małżonka.
-  Wygodniej otwierać szafę, kiedy klamka znajduje się na z e w n ą t r z.


Taki tam drobiazg


- Dobrze jest nie imaginować sobie, że szafa ma o jeden zawias więcej i co za tym idzie nie marnować paru ładnych chwil na poszukiwanie czwartego zawiasu - dzierżąc wszystkie trzy i s t n i e j ą c e zawiasy w dłoni (prawda, Kochanie?).
- Poziomować szafkę warto nie w miejscu skręcenia, a w miejscu, gdzie docelowo ma osiąść - można tym samym oszczędzić sobie szarpania z regulowaniem.

A taką oto kreatywną zabawę znalazł sobie Okruch, kiedy jego Mama dzielnie skręcała meble:

 Nie to, żebym zachęcała Okrucha zachęcająco bijąc brawo i robiąc zdjęcia, ale jak widać na pierwszym - kawa i tak już była stracona. Zanim zobaczyłam czym dziecię się tak w pełnym skupieniu zajmuje wpakował do kubka kilka ładnych listków papieru. 


Okruch powtórzył zabawę z papierem na kubku Statecznego.
Ten jednak zamiast fotografować wykrzykiwał coś w stylu "fuuu co pływało w tej kawie?!" wydłubując papier z paszczy. 

Na marginesie - wyjechałam na weekend do Krakowa (pobyt miał być znacznie dłuższy, ale niestety tak się potoczyło, że musiałam go skracać) i już przed wyjazdem zapowiedziałam Statecznemu, że przyjemnie by było gdyby po pierwsze się stęsknił, a po drugie brał ze mnie przykład i przygotował coś z okazji mojego powrotu (kiedy wraca z delegacji zawsze czeka na niego pyszna kolacja w świetle świec). Wróciłam do domu i Małżonek już na klatce zaczął się tłumaczyć: 

M.: Wiesz, muszę już tutaj zapowiedzieć ci, że naprawdę miałem dobre chęci, tylko po prostu Okruch zasnął mi na rękach i tak się zasiedziałem...
SM.: Zaczynam się bać...
M.: Nie, no posprzątałem... tylko nie zdążyłem wstawić ci parówek na gaz, przepraszam!

No cóż... jaka tęsknota, taka kolacja, prawda?