niedziela, 29 grudnia 2013

Poświęta.

Od razu zaznaczam, że poświęta istnieją i są pełne zwyczajów i nawyków jak i święta właściwe.
Jest to bowiem taki specyficzny czas, kiedy jeden rok jeszcze się nie skończył (choć już prawie go nie ma), a drugi jeszcze nie zaczął. Kiedy niby jest wolne, ale jednak nie i choć częściej się ucztuje niż pracuje, to człowiekowi nie chce się jakoś szczególnie wychodzić z sielskiej atmosfery na rzecz prowizorycznych czynności służbowych. Na szczęście Stateczna Matrona mimo całej swej stateczności jest studentką (ha!) i jedynie patrzy, jak Szanowny Małżonek wyrusza między świętami a Nowym Rokiem do pracy, aby czynić papierkową robotę, która niestety sama się nie zrobi. Co prawda korzystanie z ferii świątecznych nie wygląda tak beztrosko i egoistycznie, jak za czasów przed Okruchem, ale zawsze to są ferie, a ferie są zacne same z siebie i już - nawet kiedy Dziecię nie ma litości i z uporem wstaje o godzinie 5.30 radośnie obwieszczając, że wszyscy w domu powinni czuć się wyspani.
W czasie poświąt organizm ma jeden główny cel - doprowadzić się do stanu jako takiego ładu i używalności po objadaniu (w ramach ćwiczeń dla szybszego powrotu do formy Okruch gania nas po domu usiłując nauczyć się chodzić i wysługując się nami jako podpórkami, trzymajkami, czy jakby tego nie określać). Zaczynają też z dużym natężeniem pojawiać się myśli o nadchodzącym roku - jaki będzie, jakie plany uda się zrealizować, jakie przed nami wyzwania, czy rok będzie spokojny? I wiele, wiele innych.
Mam nadzieję, że najbliższy rok przyniesie jak najwięcej optymistycznych i pozytywnych odpowiedzi i tego sobie i Wam życzę.

A teraz przed snem szybka przebieżka po Statecznych świętach.

Jak co roku (i tak będzie zapewne dopóki nie doczekamy się własnego Statecznego Domostwa) jeździliśmy od rodziny do rodziny i tknęło mnie, żeby robić zdjęcia choinek gospodarzy.
Dwie pierwsze są nasze - jedna sztuczna i jedna żywa. Cudze choinki muszą jakoś przeboleć, że wykorzystuję ich wizerunki :-)


Poza choinkami było dużo jedzenia, któremu zdjęć nie robiłam, bo skupiłam się na konsumowaniu... ale żołądek do dziś mi wypomina, że przesadziłam. Ja natomiast czuję, że mimo wszystko było warto, bo niektóre potrawy mają wyjątkowy smak właśnie w Wigilię i Boże Narodzenie - jak choćby barszcz z uszkami (nigdy mi się nie przeje), łosoś Teściowej, karp Babci, sałatki Mamy, czy Babcine ciasta. Uwiecznienia doczekały się jednak eksperymentalne renifery, które wyszły spod mojej ręki:


Oczywiście renifery w większości są przypalone, bo Stateczna Matrona pomyliła "aż się nie zezłocą" z "będą przypominały węgielki" i "piec dziesięć do dwunastu minut" z "akurat w tym czasie zamienię słowo z przyjaciółką" - co niestety mało kiedy trwa "dziesięć do dwunastu..." ;-)

A na koniec z dzisiejszych Jagodowych odwiedzin - Czarcio, który pomaga mi przygotować zezłocone i chrupiące kruche ciasteczka:


I może wcale nie będę dodawać, że pierwsza porcja powtórzyła losy wersji testowej, bowiem właśnie wtedy Czarcio odkrył, że Ciocia posiada fantastyczne foremki, a Ciocia wciągnęła się w pomoc przy ich używaniu... Za to ciasteczka Cezarego wyszły pyszne! Tak pysze, że na dowód nie ma zdjęć, bo zanim na dobre wyszły z piekarnika zostały pochłonięte przez towarzystwo.