środa, 27 listopada 2013

Kryzysy, chemia i... kaczuszki.

Doszliśmy z Małżonkiem do wniosku, że albo jakiś podły, nikczemny człowiek podpiął nam się pod konto i wydaje nasze pieniądze, albo to my staliśmy się wyjątkowo nieogarnięci w kwestii ich wydawania. Nikczemnej istoty nie odnotowaliśmy, więc należało przyjrzeć się sobie (co jak wiadomo szalenie zadowalające nie jest). I tak oto postanowiliśmy założyć arkusz w którym notować będziemy wydatki i łapać uciekające fundusze.

M.[zaczynając wpisywać rachunki do mrocznego-pliku-oszczędności zadumał się, zasępił i mruknął]: no i co ja mam tutaj... ile my właściwie miesięcznie przeznaczamy na chemię?
SM: Nie wiem, wyjdzie w praniu, po prostu wpisuj co mamy i zobaczymy pod koniec miesiąca.
[Chwila ciszy.]
M.: Pięćdziesiąt złotych za krem?!
SM: A co cię interesuje mój krem, przepraszam bardzo?
M.[machając rachunkiem]: no mówiłem, że wpisuję chemię!
SM: Wypraszam sobie, to nie chemia, to kosmetyki!
M: No przecież mówię, że chemia...
SM: Chemia to proszki do prania, domestosy i inne takie, a nie moje kosmetyki, odczep się od moich upiększaczy!
M.[bezradnie]: To jak ja mam to wpisać i ile ty właściwie chcesz na to wydawać, sto złotych będzie dobrze?
SM: Ty chyba żartujesz...
M: No bo właściwie to już wyczerpałaś limit... ja tu widzę dziewięćdziesiąt złotych na rachunku...
[Parsknęłam śmiechem, bowiem w tym miesiącu farbowanie włosów, a farby też nie rozdają za darmo łobuzy jedne...]
M.[widząc moją minę dodaje pokrzepiająco]: ale taki kremik to ci chyba wystarczy na jakieś pół roku, nie?
SM.: Ty się wydurniasz, czy tak na poważnie? Oczywiście, że nie wystarczy, paszczę mam całkiem sporą, jest co smarować!
M.[z naciskiem]: To cienką warstwą, cienką!

Otóż postanowiłam nie dyskutować, bo co ja mu będę tłumaczyć. Ostatecznie wciągnę farbę pod domestos, a peeling cukrowy pod spożywkę i Małżonek poczuje, że ma gospodarną Stateczną pod dachem.

Oto kremik, który narobił tyle zamieszania w umyśle mojego Małżonka.
Jeszcze nie wiem, czy jestem z niego zadowolona, ale wobec oszczędności mam zamiar twierdzić, że działa cuda - w końcu siła sugestii wielką jest, więc moje zmarszczki muszą mi uwierzyć na słowo!

W tle urocze i wszechobecne łazienkowo zabawki kąpielowe Okrucha, który musi porzuć kaczuszkę w wanience, albo czuje się nieszczęśliwy...

A skoro już pokazałam krem-placebo to pokażę też maseczki, które zachęciły mnie do kupienia tego, a nie innego kremu. Otóż któregoś (niedawnego) razu przeżywałam szczyt niestabilności emocjonalnej około pms'owej, a następnego dnia należało wstać na zajęcia i jakoś się prezentować. Wygrzebałam więc w kosmetyczce zakupione kiedyś maseczki i nałożyłam na spłakane, spuchnięte lico. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Nie wyglądałam może jak piękna królewna, ale przestałam przypominać spuchniętą ropuchę z podkrążonymi oczami.

Cud-maseczki ratujące nawet pms'owe stateczne paszcze.


 A na koniec ciekawostka.
Ostatnimi czasy nie mieliśmy szczęścia do mydelniczek. Ulubiona i przeźroczysta została stłuczona przez Małżonka. Kupiłam chwilową - fioletową... tym razem osobiście rozstrzaskałam ją o płytki w przypływie niegramotności. Następnie poirytowałam się i w szafkach znalazłam jakąś szklaną podstawkę - idealnie nadawała się na pseudo-mydelniczkę. Poszła w drobny mak parę dni później. Aktualnie znaleźliśmy bezpieczniejsze rozwiązanie - szczególnie dla Kota, którego kuweta stoi niebezpiecznie blisko miejsca zagłady mydelniczek... 

Okruch nie narzeka - może dlatego, że kaczek u nas jak mrówków i nie stracił szczególnie na kolekcji, kiedy podkradliśmy mu tę jedną. Zresztą to mama-kaczka, więc co się będzie wygłupiać, niech pracuje.

czwartek, 21 listopada 2013

Porozmawiajmy o uczuciach...

Utarło się jakoś w statecznych czterech ścianach, że przed snem z małżonkiem znajdujemy parę dłuższych chwil na rozmowę.
Okruszysko śpi, zwierzaki też przestają buszować po domu i można spokojnie omówić parę kwestii.
Przyznaję - na punkcie rozmawiania mam zboczenie - dla mnie to podstawa relacji zarówno przyjacielskiej jak i małżeńskiej. Co tu dużo mówić... biedny Małżonek ma - jak się łatwo domyślić - przekichane.  Mogę mieć cień podejrzeń, że brak kłótni, który zapanował po mocno intensywnym, ale krótkim docieraniu się (wtedy jeszcze przyszłych) małżonków wychodzi nie tyle z moich zdolności do psychoanalizy i rozwiązywania konfliktów, a obawy Małżonka przed kolejnymi nieprzespanymi nocami... po każdej kłótni bowiem przychodził czas na maglowanie Statecznego w celu wypracowania kompromisu i ugody, co niekiedy zaczynało się wczesnym wieczorem, a kończyło nad ranem. Wolę jednak wierzyć w swoje nadprzyrodzone moce i to im oraz anielskiej cierpliwości Małżonka przypisywać zasługi za brak wojen między nami.

Ostatnie dni były dość wyczerpujące i szybkie, szukałam więc w ramionach Statecznego krztyny romantyzmu.
Noc, cisza, delikatne światło lampki...

SM: Kochanie, porozmawiajmy o uczuciach...
M [wzdycha]: Dobrze... a dokładniej?
SM: No nie wiem, powiedz mi coś o uczuciach.
M: [po chwili zadumy]: Uczucie sytości... o... to jest dopiero miłe uczucie!
SM [naiwnie i desperacko]: W sensie, że jestem Twoim nasyceniem miłością?
M: Nie... no wiesz, to jest jak jesz, jesz, jesz i nagle czujesz, że to już... Czekasz więc chwilkę i znowu jesz, ale nie! Jesteś syty i starczy.


Na marginesie - zapraszam do świeżo otwartego Babcinego zakątka.

środa, 13 listopada 2013

Całkiem łaskawa ta jesień... (czyli zasadniczo o niczym).

Nie wiem jak i kiedy, ale właśnie się zorientowałam, że mamy już niemal połowę listopada.
Czas ucieka jak szalony - zdążyłam spędzić parę dni z przyjaciółmi, uporządkować uczelniane sprawy, przeczytać ze dwie książki, pomóc Babci zorganizować pewien projekt... a powietrze zaczęło pachnieć zimą.
Jednak nie narzekam, bo czas mijał przyjemnie i miałam w końcu okazję trochę więcej przebywać z Cezarym, za którym już mocno tęskniłam, a co za tym idzie Okruszysko mogło bawić się z innym (choć starszym) dzieckiem.
Szczerze mówiąc Okruch nie jest zbyt cierpliwym stworzeniem i Czarcio nie raz i nie dwa oberwał zabawką, czy rączką od młodszego braciszka (nie żeby rodzice przyklaskiwali na te zachowania, ale jednak się zdarzały). Okazał się być jednak oazą spokoju i nie oddał, nie krzyknął, a co najwyżej udawał, że go nie ma:

Siedziałyśmy z Jagodą w jej kuchni, mając doskonały widok na pokój Czarcia (gdzie bawią się dzieciaki) i salon.
W pewnej chwili zauważyłyśmy, że Cezary przeczołguje się cicho do salonu.
J: Cezary, nie bawimy się w salonie kiedy masz gościa...
SM: Czarciu nie bądź taki, idź do pokoju i pobaw się z Remkiem...
Cz:[konspiracyjnym szeptem z ciemnego salonu]: Nie, bo jak wyjdę on mnie znajdzie!

Biedne dziecię. Na szczęście widać, że coraz bardziej się docierają.

Pamiętam, jak Czarek wyczekiwał narodzin Okrucha. A potem nadszedł czas na pierwsze spotkanie. Czarcio miał wobec niego wiele oczekiwań. A tymczasem...

SM[wychodząc na powitanie z noworodkiem zawiniętym w rożek, tłamszona jeszcze hormonami, które kazały jej się na tę chwilę wzruszyć]: Czarciu, to jest właśnie Remuś...
Cz[dzierżąc w rączkach prezent spojrzał krytycznym okiem i z bijącym w głosie rozczarowaniem mruknął]: Taki mały?!
I tak oto czar prysł, bowiem Stateczna Ciotka zupełnie się nie spisała i zamiast przynieść do domu jakieś ogarnięte dziecię około lat 3, które mogłoby się z Cezarym bawić, pokazuje mu Małe Stworzonko, które nie dość, że nie odpowiada na pytania, to jeszcze nie potrafi wziąć do rączek prezentu!
Oj urocze i zabawne były te pierwsze chwile.

Właściwie post miał być zupełnie o czymś innym, ale uwaga zeszła na wspominki.

Na marginesie...
Jesień w tym roku jest wyjątkowo łaskawa pogodowo, a co za tym idzie trudniej o jesienną chandrę - i to mi się podoba. Gdyby jeszcze paskudne migreny łaskawie sobie odpuściły moją osobę - byłabym przeszczęśliwa i znacznie bardziej żywotna. 

Spodobało mi się robienie pasków ze spacerów.