piątek, 13 czerwca 2014

Do zwariowania jeden krok...

Wiadomo - chore dziecko, to marudne dziecko.
A marudne dziecko, to zmęczona mama.
Zmęczona Stateczna, to mama która ma ochotę zwiać, a że nie może, to już inna sprawa (czasami nie pozwala na to przyzwoitość, a innym razem brak drogi ewakuacji). W takim wypadku bardzo często obrywa się tatusiowi.
Bo jak to? Wraca Stateczny z pracy, w której spotyka się z dorosłymi. A ci dorośli są fajni, bo sami robią sobie kawę, nie wymagają zmiany pampersa, ba! nawet sami spuszczają po sobie wodę w toalecie, a do tego wszystkiego potrafią obsługiwać chusteczki higienicznie i nie trzeba latać za nimi z fridą w celu ściągnięcia nadmiaru glutów... Więc wraca sobie z takiego miejsca (którego w tym momencie plusy mogłabym wymieniać w nieskończoność) i wmawia mi, że zmęczony? No że niby czym?!
I niech mi tu nikt nie mydli oczu zebraniami, papierologią, telefonami i wymagającą dyrekcją.

W czasie, kiedy on przez osiem godzin był poza domem ja cieszyłam się pięknymi chwilami sam na sam z moim dziecięciem.
Z Okruszkiem kochanym, który z samego rana najpierw obraził się na mnie, że Stateczny wyszedł do pracy. Następnie, że za wolno robię mleko.
Potem, że to właśnie ja robię mleko, więc rzucając butelką wołał "nie, tati, tati, tati!" (a mogłoby się wydawać, że nie da się źle wymieszać wody z ośmioma miarkami mleka modyfikowanego), po czym obraził się, że butelka spadła.
Łaskawie wypił połowę mleka i zażyczył sobie bajki. A niech ma - dziecko z butelką i przed bajką to dziecko, które średnio się wykłóca.
Bardzo dobrze się składa, wykłócania to ja mam przesyt.
Potem idziemy się bawić. Razem. Bo mama nie może siedzieć na kanapie, mama na kanapie to zła mama.
Wstajemy. Biorę do ręki samochodzik, zaczynamy jeździć. Ohoho ho... jak to? Samochodzik? Błąd.
Samochodzik jest dziecka, mama ma nie tykać.
W sumie nie będę narzekała, sprawdzę pocztę.
Błąd! Pocztę sprawdza się na komórce, tablecie lub laptopie. Okruch, który widzi któryś z tych sprzętów biegnie do mnie z okrzykiem "mata, mata!" co oznacza tyle, co Masza.
Nie będzie już bajki, nie mogę włączać dziecku ciągle bajek, to niewychowawcze!
Bawimy się więc matą do malowania pisakiem wodnym.
Super - pisak ląduje w buzi o jeden raz za dużo (po dwudziestym upomnieniu) i zwijamy zabawę w ramach kary. W końcu należy egzekwować groźby typu "jeszcze jeden raz i zabiorę ci pisak!", "żeby mi to był już ostatni raz"... "synu tym razem mówię na poważnie" i tak dalej.
Idziemy do klocków. Okruch nie ma ochoty na układanie, ale wciska mi klocki do ręki, żebym to ja stawiała wieżę. Okej, to nawet odprężające. Przynajmniej do czasu...

... dopóki zła mama nie stwierdzi, że dziecko ma poczekać z burzeniem do zakończenia budowy - a to się Okruchowi nie podoba.

Właściwie miałam dalej pisać o tym, jak niezdecydowany bywa Okruch, kiedy jest chory i "jak mi źle, jak mi źle, jak mi szaro"...
Ale nie będę.
Chyba naczytałam się zbyt wiele o nieszczęśliwych matkach, o zmęczeniu materiału i tak jakoś poszło z rozpędu.
Im dłużej o tym myślę (teraz, z laptopem na kolanach, herbatą w dłoni i mężem u boku) tym jestem pewniejsza, że szczęściara ze mnie. Wcale nie jest mi szaro. Czasem jest mi po prostu aż za kolorowo.
Nadchodzi wieczór, wtulam się w Statecznego i analizuję.
Okruchowi idą ząbki, ma zapalenie gardła, siedzi z chorą i marudną babą pod jednym dachem... w zasadzie i jemu jest czego współczuć, co?
A poza tym doszłam w podsumowaniu dnia do chwili, w której Okruch idzie na drzemkę.
Przychodzi do mnie ze smoczkiem, wdrapuje mi się na kolana i zasmarkanym noskiem wtula się w moją szyję. Rączkę kładzie na policzku i wzdycha słodko. Po chwili śpi - cieplutki, mały i rozkoszny.
Owszem - po chwili koszulkę mam w ślinie, a smarki malowniczo przyklejają mi się do szyi... ale miętka jestem - rozczulił mnie na maksa.
Odkładam go do łóżeczka, biorę prysznic i idę po kawę.
W ciszy przeglądam blogi, odpisuję na maile, zerkam na fejsbuka.
Teraz to ja wzdycham z ulgą.
Myślę sobie, że może ten mój mąż nie ma (przynajmniej w tej chwili) tak dobrze jak ja... i idę zrobić coś dobrego na obiad. A co tam. Niech chociaż po powrocie z pracy dobrze zje... bo już za godzinkę Okruch wstanie i zanim Stateczny skończy pracę zdążę sto razy zmienić zdanie i popaść w irytację na mojego nieposłusznego syna i uziemienie w domu. Zdążę się rozpłakać, wściec, uspokoić, zmęczyć, wbić sobie do głowy jakieś pierdoły.
Jeszcze ze dwa razy włączę Małemu bajkę (konsekwencja maleje wprost proporcjonalnie do upływu dnia).
A potem wróci Stateczny i będę marudziła, marudziła, marudziła.
A potem siądę do bloga...
I dojdę do wniosku, że cudownie, że mam na co i na kogo.

[Wiem co mówię - chorujemy już prawie tydzień.]

2 komentarze:

  1. "konsekwencja maleje wprost proporcjonalnie do upływu dnia" fragment z Talki mi się przypomniał :-)
    Mimo, że dziedzic jeszcze nie mówi, to tez potrafi buntowniczo dać w kość, ale jak się wtuli i zaśnie - och, ach, nie zamieniłabym tego na nic na świecie, rozczula mnie to nieustannie.
    Tak samo jak płacze (choć to łagodne słowo i w tym momencie cieszę się, ze nie mieszkamy w bloku), żeby Go na ręce wziąć, a podła matka robi coś banalnego i złośliwie nie bierze, i gdy go w końcu podniosę, to to wtulenie jest magiczne, takie - noo, nareszcie jest moja ukochana mamusia, wróciłaś, dziekuję :-)

    A Masza i u nas jest hitem :-D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tak - to jest prawda, że dziecko wcale, ale to wcale nie potrzebuje mówić... ba! nie potrzebuje umieć chodzić, żeby dać rodzicom w kość i pokazać swoje humorki.
      Aktualnie u nas mnóstwo rzeczy jest na "nie"...

      Masza się ciągle utrzymuje i u nas, ale doszedł jeszcze jeden tytuł: "Ul" i również polecam, fajna bajka :)

      Usuń