piątek, 14 lutego 2014

Piątek czternastego.

Walentynki postanowiłam spędzić na całodziennym sprzątaniu i przejrzeniu zawartości szaf i szafeczek - taki oto zapalił się we mnie romantyzm.
Okruch miał być oddelegowany do Dziadków, Małżonek wziąć wolny dzień i przy lampce wina mieliśmy spędzić upojne chwile wśród papierzysk, ubrań i  worków na śmieci.
Skończyło się na tym, że Okruch wyruszył do Dziadków - a i owszem, ale Małżonek do Warszawy w celu odbycia bardzo-ważnego-spotkania-służbowego.

 Kiedy już zwlokłam się z łóżka (dziwnym trafem nieobecność moich chłopaków nasila trudności związane z wyjściem spod kołdry) odkryłam, że boli mnie głowa. Właściwie to nie boli... ale do dokładniejszego opisania stanu mojego samopoczucia musiałabym dobrać słowa, których postanowiłam na tym blogu nie używać.

Ruszając na poszukiwania tabletek przeciwbólowych zerknęłam na akwarium i zdziwiłam się - glonojad postanowił rozpocząć dzień leżeniem na grzbiecie (ryby mają grzbiety, nie plecy, prawda?). Poszukując tabletek zorientowałam się również, że nie posiadam mleka co oznacza, że nie będę piła kawy - a właściwie, że nie wypiję swojej porannej porcji mleka z kawą.

Okazało się również, że nie mam co jeść, bo miałam ochotę dokładnie na to, czego nie było w lodówce (gwoli ścisłości w lodówce nie było nic, bo zakupy miały przyjechać dopiero między dziesiątą a dwunastą).
Z poczuciem niespełnienia powlokłam się w stronę łóżka i ponownie zerknęłam na akwarium - glonojad z uporem wystawiał brzuszek do góry (ryby mają brzuszki?), a ja przeczuwałam, że to nie jest dobry znak - dzień wcześniej inna rybka długo leżakowała na boku i Małżonek był zmuszony (s)puścić ją na ostatnią wycieczkę w łazience.

Chwilę po powrocie do łóżka odebrałam telefon od Mamy, która poinformowała, że Okruch jest dziś wyjątkowo nieznośny i czy aby przypadkiem nie idą mu ząbki, bo niemożliwe, żeby jej wnusiątko bez powodu było złośliwe - nie chcąc martwić Mamy, że jednak mam pewne podejrzenia co do wrodzonej złośliwości własnego Dziecięcia przytaknęłam na zębową wymówkę - przecież Mama jest również Babcio-Nianią kiedy ja chodzę na uczelnię i nie należy jej zniechęcać.

Odebrałam jeszcze jeden sms i jeden telefon z marnej jakości informacjami i kiedy już zastanawiałam się nad tym, czy nie powinnam schować się w szafie... zadzwoniła Teściowa.
I otóż nie! Nie zapłakałam, bo lubię moją Teściową bardzo, a do tego przyniosła mi szczęście.
Wędrując po domu podczas rozmowy odnalazłam w końcu tabletkę przeciwbólową i od tej pory było już tylko lepiej.
Dobra Teściowa przekonała mnie, że należy położyć się pod kocem i czekać na lepsze.
Lepsze nadeszło godzinę później - panowie z tesco przywieźli mi zakupy, a jeden nawet raczył być wystarczająco przystojny, żebym miała powód do uśmiechu.
Zrobiłam sobie kawy, pożarłam pieguski (w walentynki nie tuczą) i zabrałam się do roboty, która szła jak krew z nosa, ale jednak posuwała się do przodu.

Sama nie wiem kiedy nadeszła osiemnasta - a razem z nią moi Mężczyźni wrócili do domu.
Jęknęłam w duchu, bo Małżonek nie przyniósł nawet żadnego kwiatka. I chociaż oczywiście nie zależy mi na prezentach i chwastach i wystarczy samo "kocham Cię" (taaaa...) to poczułam lekki zawód.
Kiedy Okruch już zasnął (a przecież to piątek czternastego, więc pierwszy raz od wieków zasypiał z trudem) zaczęłam z koleżanką wymieniać się opiniami na temat biżuterii - poszukiwała czegoś dla siebie, a co lepiej koi nerwy, niż chodzenie po sklepach (choćby tych internetowych)?
Małżonek stwierdził, że nie ma wędliny i rusza do sklepu. Cóż, niech sobie idzie, dobrze mu tak - nie ma nic dla mnie to niech zasuwa.

Wrócił.

Mój Mąż jest dobry i mądry - kocham go!



Poszedł po wędlinę, a wrócił z prezentem... jednym z pierścionków, który pokazywałam z zachwytem koleżance!


W nagrodę dostał kanapki - z serduszkami oczywiście.

Uwielbiam walentynki.
Uwielbiam dostawać prezenty.
Kocham mojego Małżonka.

Mój Mąż jest mądry i dobry. I sprytny. I dziś może pójść spać bez wieczornych rozmów - z czego na wszelki wypadek natychmiast skorzystał, gdybym nagle się miała rozmyślić.

Ach! Statecznego wrażenia z zakupów:

M: I ona się mnie pyta jaki rozmiar...
SM: I co, pamiętałeś jaki mam?
M: No coś ty... powiedziałem jej, żeby dała ten i że masz dziesięć palców, więc pewnie na któryś będzie pasował.

8 komentarzy:

  1. Twój Małżonek jest moim idolem! Absolutnie! Proszę go pochwalić ode mnie :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, czy powinnam go tak rozpieszczać! Obrośnie mi w piórka :D

      Usuń
  2. I ja uwielbiam Walentynki. Moją Teściową ostatnio niekoniecznie, ale męża jak najbardziej :D Fajnie, że są tacy Kochani, prawda? :)) A dzieci, cóż, mają instynkt, wyczuwają zagrożenie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uff jeśli lubisz walentynki i męża, to już można przymknąć oko na teściową ;)
      Oj tak, kiedy są kochani kobieta od razu inaczej funkcjonuje.

      Usuń
  3. Na któryś będzie pasować, dobre :-D dobre, na to nie wpadłam, gdy oglądałam pierścionki i mój małżonek: oooooooo pierścionki oglądasz, a rozmiar swój znasz? (wie skubany, ze od utycia nie chce znać żadnych swoich rozmiarów, poza rozmiarem buta). Powiedziałam natomiast, ze nie i zamawiam bransoletkę, a pierścionek przymierze w salonie gdy będę ją odbierać ;-)
    Dobrze, że Mamy nie stresowałaś :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O widzisz, Twój Małżonek wie na co patrzeć!
      Ale pomysł z mierzeniem pierścionków podczas odbierania bransoletki jest b. dobry - kolejna okazja do skuszenia się na małe co nieco ;)

      Usuń
  4. Twój małżonek jest bezbłedny. Te jego powiedzonka, teksty i usprawiedliwienia powinnaś gdzieś notować. kiedyś zarobisz miliony na książce :D
    Pierścionek efektowny :)
    U mnie były "chwasty" dobre i tyle.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chwasty też są dobre, grunt to jakiś choćby drobny gest.
      A Stateczny owszem wykazuje wyjątkowe zdolności do interesujących tekstów i spisuję go, ale musi mi to wejść w nawyk, bo zbyt wiele ucieka przez dziurawą pamięć... a szkoda!

      Usuń