sobota, 26 lipca 2014

O filmach z sensem i paskudztwach, co to się ich nie czyta i nie ogląda, ale dużo o nich wie.


W najbliższe walentynki do kin wchodzi film z cyklu takich z sensem* - 50 twarzy Greya
Co za tym idzie - internauci szaleją. 
Jedni z pełną stanowczością informują, że ten film to dno i marnotrawstwo pieniędzy, bowiem książka jest miernotą nie z tej ziemi i kto normalny mógłby po pierwsze ją przeczytać, a po drugie pójść na ekranizację? Niektórzy dodają jeszcze swoje trzy zdania na temat inteligencji i zboczeń tych, którym książka bezczelnie się podoba.

Drudzy z zapałem bronią Greya zapewniając, że to jedna z najlepszych pozycji jakie mieli w dłoniach (choć słowo to w odniesieniu do t e j książki może nabrać niebezpiecznych znaczeń) i że ci pierwsi zupełnie się nie znają. 

Trzecia grupa sama nie wie, nie ma zdania, zgadza się z tymi i tamtymi, ewentualnie nie czytała, ale obejrzy - ot, wstrzymuje się od głosu. 

Tak się złożyło, że zaczytałam się dziś w komentarzach pod postem u Matki Prezesa, gdzie poruszany był ten temat i to właśnie sprawiło, że i ja miałam chęć się wypowiedzieć.

Zwykle najbardziej bawi mnie grupa pierwsza - szczególnie, że wydaje się mieć liczebną przewagę (jak to zwykle w takich przypadkach bywa)... Mianowicie zawsze intrygował mnie fenomen - nie czytałem, nie wiedziałem, nie dotykałem, ale w i e m, że to dno. 
Jak to możliwe? 
Zapewne działają tu te same mechanizmy, które napędzają maszynę "żartujesz? nigdy nie słuchałem disco polo"- a dziwnym trafem słowa znają wszyscy.
Wszyscy wiedzą, że książki należy czytać.
Wszyscy wiedzą, że najlepiej takie ambitne. 
"Takie ambitne" to jak się okazuje pojęcie względne. Rozglądając się po czytających na mieście i znajomych widzę najczęściej fantastykę.
Wiadomo - są lektury niższych i wyższych lotów. 
Sięgamy po jedne i po drugie, nie można popadać w monotonię i ciągle czytać klasyków - ale i nikt tego od nas nie oczekuje. 

Zaskakuje mnie jedno - skoro już sięgnęliśmy po jakąś książkę, to dlaczego nie potrafimy się do niej przyznać? Są takie tytuły, które, jak się okazuje, należy ukrywać. 
Przeczytać, mieć na ich temat własne zdanie i zataić je. 
Choć zataić to nic nadzwyczajnego - nie każdy czuje potrzebę ogłaszania wszem i wobec co czytuje i jak mu się to podobało, ale niektórzy posuwają się do tego, że po prostu kłamią.
Czytam książkę, podoba mi się/nie podoba mi się, biorę udział w dyskusji na jej temat - mówię prawdę.
Nie chcę wypowiadać własnego zdania? Nie biorę udziału w dyskusji - ot i cała sztuka. 
Są osoby, które przeczytały całość w krótkim czasie, nabrały rumieńców, zdążyły z rozpędu napisać gdzieś, że jaki to szał ciał i uprzęży i potem zmieniają taktykę - "e, przeczytałam dwie strony i rzuciłam w kąt".
Jeśli tak było naprawdę - super.
Ale osobiście znam parę osób, które najpierw zachwalały, a później się nie przyznawały - w szerszym gronie. 

Niemożliwe jest przecież, żeby ci wszyscy ludzie, którzy mają o tej książce tak intensywnie niepochlebne zdanie wypowiadali je po spojrzeniu na okładkę (to by było solidnie głupie). Chyba, że po prostu "słyszeli, że to dno" albo przeczytali opinię bardzo-mądrego-recenzenta-a-jest-ich-na-kopy który stwierdził (jeden za drugim powielają), że to "tanie porno dla mamusiek/kur domowych/niespełnionych gospodyń/starych panien", więc postanowili to zdanie powtarzać - bo przecież recenzent wie lepiej, nie?

No moi drodzy... 
W takim wypadku dość idiotycznym argumentem staje się jakże modne "nie czytałem, bo nie czytam tego, co wszyscy polecają". Serio? Nie bardzo wiem, o co tu chodzi... w sensie książkowy-hipster, czy coś w tym stylu? [A na marginesie skłonna jestem uwierzyć w istnienie takiego tworu, bowiem ostatnio udałam się do sklepu na dział z bielizną, gdzie kupiłam najklasyczniejsze czarne bokserki i w domu dowiedziałam się z opakowania, że to są "majtki hipsters"...] Pytam, bo nie ogarniam, albo może już po prostu nie nadążam.
Po pierwsze - niektóre książki naprawdę warto polecać i ciężko ich nie zachwalać, a co za tym idzie nie przekonywać ludzi, żeby również po nie sięgali.
Po drugie (i to dotyczy 50 twarzy...) osoba posługująca się tym argumentem nie czyta, bo wszyscy polecają, ale zalicza się do grupy tych, którzy modnie nie czytają, bo chcą inaczej... hm.
Wydawało mi się, dość naiwnie, że najlepiej coś sprawdzić i wyrobić swoją własną opinię, ale co ja tam wiem.

I nie chodzi mi o to, żeby wszyscy wielbili takie książki - no skądże znowu.
Tylko niesamowite jest, że książki z taką liczbą sprzedanych egzemplarzy nagle przez nikogo nie były czytane (czyżby nowy zwyczaj kupowania książek tylko po to, żeby biedny autor coś zarobił i nie poczuł się źle, jak nikt nie kupi?)

A teraz Stateczna Matrona przyzna się do swoich grzeszków.
Mam zwyczaj sięgać co jakiś czas po t e g o typu książki, co to je wszyscy zachwalają. Czasem pożyczam, czasem kupuję i uwaga: Greya mam wszystkie części.
Wysłałam po nie do księgarni Statecznego - a co sama będę paradować ;-)

A teraz opinia:

Kiblówka.
Jest taka kategoria książek, co to czyta się je szybko, bez użycia większych partii mózgu, nie męcząc szarych komórek i nie przegrzewając zwojów. Są to niekiedy lektury całkiem przyjemne - przy wielu z nich można się nawet pośmiać.Wiadomo jak się skończą, wszystko jest tam piękne i urocze, nawet jeśli autor czyni postacie kupkami nieszczęść, to i tak wiadomo, że będą żyli długo i szczęśliwie, a (w opisywanym przypadku) orgazmy i pieniądze będą sypały się niczym liście na jesień. 
Tak więc taka książka może być czytana z przerwami, a jak człowiek ominie stronę, czy pięć to często nie zauważy. Po przeczytaniu raz, można ją zostawić w strategicznym miejscu (no wiadomo jakim, skoro to kiblówka), czyli w zasięgu rąk i sięgać na wyrywki w tej krótkiej chwili, kiedy człowiek nie ma zbyt wiele do roboty, a czymś by zajął myśli. Gwoli ścisłości nie czerwieniłam się przy czytaniu (no, przynajmniej nie z powodu treści).

Uff, patrzcie Państwo - nie bolało. Czytuję czasami kiblówki. Raz pożyczone, raz własne. Czasem zostają na mojej półce, czasem je oddaję w prezencie, albo "uwalniam". Różnie to bywa. Ale czytam, bo interesuje mnie co inni w nich widzą, bo ciekawa jestem co tam się w nich dalej wydarzy (niby człowiek wie, ale czyta, trochę jak oglądanie tasiemców, czy innych przygłupich seriali), bo chcę mieć własne zdanie, i najważniejsze - bo mam taki kaprys. 


A oto moja kupka wstydu:

"
I nie czuję się z tego powodu gorsza. Wszystkie są kiblówkami. Do "Alchemika" nigdy nie wróciłam i nie wrócę, ale to prezent z dedykacją (bardzo ładną zresztą), więc został. Do Greya na wyrywki już wracałam i zawsze w tych samych okolicznościach. Książki rzadko stoją na półce, bo najczęściej są w ruchu - ot, pożyczają je najczęściej ludzie, którzy "takich książek nie czytają", a potem pożyczają je swoim znajomym i tak dalej się to turla.

 
A teraz czas na sen, trzeba regenerować siły, od jutra wszystko wraca do normy i moi ukochani mężczyźni wracają do domu - w końcu!




* Dla przypomnienia fragment wpisu w którym wyjaśniłam co to znaczy dla mnie film z sensem - gdyby przypadkowy czytelnik wziął mnie za szaleńca doszukującego się wzniosłych treści w wyżej wspomnianym tytule:


„Jeśli jest jakiś film, który nie jest komedią romantyczną... choć nie. W zasadzie te reguły obowiązują przy każdym filmie, ale przy komediach z mniejszym nasileniem.
A więc jeśli już mam oglądać jakiś film, to:

  • muszę sprawdzić, czy nie giną w nim zwierzęta (jeśli giną, to nie oglądam, bo będzie mi smutno)
  • muszę wiedzieć, czy ten film ma sens - czyli czy grają w nim przystojni aktorzy 
  • jeśli film ma sens, to czy ten sens będzie biegał w nim bez koszulki
  • czy jest wątek miłosny (najlepiej taki z sensem w roli głównej)
  • czy ktoś z oglądających ze mną widział już ten film 
  • jak ten film będzie przebiegał
  • jak ten film się kończy (koniecznie muszę to wiedzieć, nie potrafię oglądać filmu, jeśli nie wiem jaki będzie jego koniec... jeśli nikt ze znajomych nie widział filmu wcześniej to szukam na sieci, aż nie znajdę zaspokajającego moje wszelkie pytania spoilera, a wierzcie mi, że wbrew pozorom nie jest to takie łatwe!)
  • ile jeszcze do końca? (pytanie powtarzalne)”

Właśnie zauważyłam, że w zasadzie 50 twarzy Greya spełnia punkt pierwszy, drugi, trzeci, czwarty, szósty i siódmy, więc staje się oczywiste, że muszę go obejrzeć. Szkoda tylko, że ten sens z twarzy jakoś szalenie nie trafia w moje gusta, ale punkt trzeci ratuje sprawę.

3 komentarze:

  1. Jest też spora grupa ludzi, która czytała, żeby poznać wroga oraz móc krytykować z czystym sumieniem, ale wkurzała się czytając nie dlatego, że to ohoho literatura takich niskich lotów - tylko że jest pewien typ książek, który może tworzyć szkodliwe wzorce społeczne, niewłaściwe wyobrażenia na temat rzeczywistości. Pewnie, że na rozsądną osobę i najgorszy chłam może nie mieć żadnego wpływu, ale jeśli takich Grejów, Zmierzchów i innych podobnych naczyta się podatna na wpływy nastolatka, to trochę obawiam się o jej wyobrażenia na temat przyszłych związków, które może bardzo boleśnie zweryfikować życie.

    Użyłaś strasznie wielu literek, ale w sumie nie wiem po co - ot, jak świat światem była "zUa" literatura, lekka, "kiblówka" jak mówisz, czy taka na godzinę do pociągu. Jedni ją czytają, inni nie, a jeszcze inni czytają ale się nie przyznają. Ci ostatni są trochę zabawni, to fakt, ale w sumie to raczej ich problem, czyż nie? Ale zdecydowana większość takiej lekkiej lekturki przemyka anonimowo i ginie w zapomnieniu i/oraz jest całkowicie niegroźna.

    Natomiast niepokoi mnie fakt, że tak bezrefleksyjnie przyjmowane, a jednocześnie masowo uwielbiane są teksty, w których afirmowany jest taki, a nie inny typ relacji w związku. I nieistotne, czy będzie to miało wpływ na jedną czy osiem osób ze statystycznych dziesięciu - czasem i jedna to za dużo.
    PS. I nie, nie chodzi mi o to, że w Greyu jest BDSM, bo go tam tak naprawdę nie ma (takie to bdsm jak kisiel z truskawek instant to truskawki), chodzi mi o przemocowość zawartą w czymś całkowicie innym, pozałóżkowym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kochana mi chodzi o konkretną sytuację i dorosłych ludzi, którzy czytają i się nie przyznają bo nie wypada i to mnie bawi. Nie poruszyłam tematu czytania nastolatków i wpływ na ich rozumowanie, taki wpływ ma nie tylko tego typu lektura ale i wiele ambitniejszych książek. I oczywiście, że w wielu miejscach masz rację, ale ja nie o tym :)

      Usuń
  2. (Usunęłam komcia, bo zdanie jedno mi nie wyszło, piszę drugi raz :D)

    Och, mnie też tacy ludzie bawią. Ale mówię, to jest w sumie ich problem, to znaczy - to oni żyją sobie w swojej chmurce hipokryzji i blokad, i pewnie kompleksów (często, moim zdaniem - ma to źródło w jakichś utajonych kompleksach).
    I jasne też, że szkodliwość literatury czy czegokolwiek innego (filmów, artykułów), nie ma nic wspólnego z tym, czy jest z rodzaju odmóżdżającej rozrywki, czy poważnego dzieła. Mówię tylko, że konkretny Gray i konkretna saga Zmierzchu są bestsellerami, a ze względu na wzorce, jakie kreują, jest to fakt, który mnie osobiście trochę martwi. I stąd też mam do nich ogromne wewnętrzne i zewnętrzne fuj (owszem, oba czytałam, ja z tej grupy, co "poznać wroga", a potem zanalizować i zniszczyć :P). Dlatego one same mnie bardziej niepokoją niż grupa ludzi, która boi się być sobą. W sumie to takich ludzi mi nawet trochę żal.

    OdpowiedzUsuń