Już wspominałam, że mimo całej swej stateczności trzymam się solidnie tego ostatka "niedorosłości" jakim są dla mnie studia.
Na samą myśl, że niedługo będę musiała stać się w pełni dorosła jest mi przykro - znajomi, wykładowcy, klimat uczelni i studiowania... niezapomniane.
Ale!
Póki jeszcze jestem studentką staram się tym w pełni nasycić i nie narzekać.
I tak oto Okruszysko dwa dni w tygodniu jeździ do Dziadków, a ja wtedy mam czas na naukę i chodzenie na zajęcia (zalety ostatniego roku to stosunkowo niewielka ilość zajęć).
Przyznam się jednak, że te dwa dni, to nie tylko edukacja...
W poniedziałki zawsze rzucam się w wir sprzątania, zajęć i nauki, ale wtorki... wtorki to jest to!
We wtorek rano budzę się wyspana.
Robię sobie kawę i mgliście kojarzę, że rano małżonek (przed swoim wyjściem do pracy) budził mnie z pytaniem, czy jemy razem śniadanie. Oczywiście w każdy poniedziałkowy wieczór nastawiam się, że wstanę o szóstej i zjem razem z Małżonkiem... ale łóżko wydaje mi się w tym czasie bardziej pociągające.
Co różni wtorkowe śniadania od tych codziennych? Otóż wszystko widać na zdjęciu:
- Kot leżący na łóżku.
Nie Kot kiziany przez małe rączki i czekający na moment, w którym można zwiać gdzieś, gdzie go Okruszysko nie dosięgnie... Kot, który leży sobie spokojnie i niespiesznie bez obawy, że za chwilę dżem albo twaróg zostanie wsmarowany w jego sierść przy wielkiej dawce Okruchowej czułości.
- Pies leżący na podłodze - nie wśród sterty zabawek, nie ganiany i pacany po głowie swoją zabawką.
Pies ma gorzej niż Kot - mimo szczerych chęci jeszcze nie udało mu się wskoczyć na parapet (choć mam pewne podejrzenia, że kiedy zdecydujemy się na drugie dziecię, to i Pies będzie wystarczająco zmotywowany, żeby posiąść taką umiejętność).
- Stół bez odcisków wszystkiego, co do tej pory zdążyło pożreć Dziecię i co koniecznie musiało odcisnąć rączkami na blacie. Swoją drogą nigdy więcej stołu ze szklanym blatem. Tylko istota bez wyobraźni (drogi Mężu!) mogła coś takiego wymyślić.
- Kawa, sztućce i syrop na stole - nie w moich rękach, nie wysoko, żeby przypadkiem Okruszystko się nie poparzyło... tak po prostu na stole.
We wtorki wypijam ciepłą kawę.
Zjadam śniadanie bez pożądliwego wzroku Dziecięcia.
Myję głowę rano - tak, to jest duży przywilej, bowiem przy Okruchu pozostaje wieczorne mycie łepetyny, a dokładniej wtedy, kiedy Stateczny może się nim zająć.
Okruch natychmiast wykorzystałby sytuację, w której Matka z mokrą głową nie może szybko zabrać mu czegoś z rodzaju stanowczo-nie-dla-dzieci, a co jakimś cudem dorwał pod moją nieobecność (może to być ziemia z kwiatków, garść psiej/kociej sierści, kawałek tynku(!), czy cokolwiek, co przyjdzie mu akurat do głowy i co uda się zorganizować). Jeśli natomiast wezmę Okrucha ze sobą, kiedy myję głowę, to z pewnością zrobi sobie z kociej kuwety piaskownicę.
Na uczelni mogę się poczuć ł a d n i e. Oczywiście nie chcę powiedzieć, że nie jestem ładna na co dzień (jestem ruda i przyjazna, ładna, a do tego młoda i inteligentna, to chyba oczywiste i wcale nie wykluczające się aspekty mojego jestestwa), ale studenckie dni pozwalają mi poczuć się i n a c z e j.
Zdarza się, że jakiś dość nieogarnięty życiowo, niedowidzący i pewnie chwilę wcześniej trzaśnięty przez autobus (albo chociaż przytrzaśnięty przez drzwi) osobnik powie mi komplement i trochę poflirtuje. Oczywiście do momentu, kiedy zaproszona do baru odpowiadam "nie mogę z Tobą wyjść, po uczelni spieszę się do synka i męża" - wtedy takiemu (przypomnijmy niedowidzącemu i nieogarniętemu) osobnikowi opada szczęka i zwiewa, a ja czuję się doceniona, bo przecież to wspaniałe uczucie, jak ktoś się nami interesuje (nawet jeśli to jednostka pełna defektów, no ale jednak...) i nie spodziewa się po naszym zupełnie nieposiadającym zmarszczek i wypoczętym licu (ha, ha) bonusa w postaci stateczno-matroństwa.
Na uczelni można również odpowiadać na pytania nieco odmienne niż "gdzie są niby te bodziaki?", "dlaczego nie chcesz mi usmażyć schabowych?" i słuchać krzyków "tuti titu tit! daj!", "am, am, am...!", "neeee!".
Studiowanie pozwala mi na pobudzenie mózgu (przez pierwsze miesiące macierzyństwa miałam wrażenie, że posiadam w jego miejscu papkę dla niemowląt) i poczucie, że Stateczne Matrony mogą (i potrafią) wykazywać się na wielu polach, nie tylko tych domowych i rodzinnych.
A teraz wracam do czytania książek (aktualnie Gombrowicz naprzemiennie z Alice Munro), ale wcześniej druga (ciepła!) kawa.
Przed wieczorem pojadę cała stęskniona po mojego Okrucha i w końcu mocno go wyściskam i zabiorę do domu, żeby jutro móc wypić zimną kawę i turlać się z nim na podłodze, gdzie dostanę moc lepkich całusków i będę pocieszała smutnego buziaka, kiedy potknie się, coś mu nie wyjdzie, albo zwieje mu przedmiot kiziania.
I o ile w niedzielę tęsknię do poniedziałku, to we wtorek (czy środę) tęsknię do mojego Okrucha i nie mogę się tych jego pisków radości oraz krzyków złości doczekać... właśnie tak jest, że te wszystkie tęsknoty i spełnienia mieszczą się w jednej Statecznej wcale, ale to wcale się nie wykluczając... ba! Dopiero kiedy się uzupełniają jest pełnia szczęścia.
Jakoś mi się taki piosenkowy morał nasunął: "...a wszystko trzeba przeżyć". Od siebie powiem, że warto przeżyć życie jak najpełniej, bo gdzieś między domem, dzieckiem, pracą, szkołą, mężem, znajomymi jest ten prawie złoty środek :)
OdpowiedzUsuńJaki zrelaksowany Igor :-D
OdpowiedzUsuńJemu dużo do relaksu nie trzeba. Głównie odrobinę spokoju i pełne miski.
Usuńczytałam z wielką przyjemnością:) ach, gdzie te czasy! Zamienię zawsze wysprzątany dom (nie ma kto brudzić) na godzinę wrzasków pisków i gonitwy sprzed trzydziestu lat, i poranne wskakiwanie do naszego łóżka z radosnym okrzykiem "nie ma nocki, wstawamy!"
OdpowiedzUsuńJa bardzo czekam na wskakiwanie do łóżka z takim okrzykiem - szczerze mówiąc nie mogę się doczekać, aż Okruch zacznie mówić :)
UsuńI racja - za nic nie zamieniłabym chaosu i hałasu na zawsze czysty dom i spokój.
Uwielbiam ten chaos :)
uwielbiam takie leniwe dni, kiedys je bede miala, znowu!
OdpowiedzUsuńIgor rzadzi :-D
Będziesz i znacznie bardziej będziesz je doceniała! Piękne to.
Usuń